.

Bułgaria Grecja 2014


Początkowo celem naszej wyprawy miała być Turcja. Wszyscy zgodnie twierdzili, że trzeba tam wrócić, bo tak wiele jeszcze zostało do zobaczenia. W planie mieliśmy raczej środkową i wschodnią część kraju, więc szybko okazało się, że może to być ryzykowne, zwłaszcza, że poruszamy się poza uczęszczanymi przez turystów szlakami i nocujemy poza kurortami.
Trasa była już opracowana dość szczegółowo, a jednak zrezygnowaliśmy i postanowiliśmy po raz drugi pojechać do Grecji, po drodze zatrzymując się na dłużej w Bułgarii. Oczywiście odwiedziliśmy zupełnie inny rejon Grecji niż w zeszłym roku, jedyne, co powtórzyliśmy to wyprawa na Olimp. Ale wszystko po kolei…

Planowany wcześniej na piątek wyjazd już na etapie bardzo wstępnym przesunął się na sobotę. Ale i tak nie wszyscy zdążyli na zbiórkę. Niektórzy musieli jeszcze zaliczyć wizytę u fryzjera i w związku z tym cały dzień gonili resztę. Tak więc wyjazd odbył się w dwóch turnusach, a połączenie nastąpiło dopiero wieczorem.

26 lipca sobota
Stan licznika w ogórku przed wyjazdem : 358753.
W dniu wyjazdu upał był niemiłosierny już od samego rana. Pogoda mocno burzowa, ze dwa razy na Słowacji dopadł nas ulewny deszcz, na razie obeszło się bez burzy. Późnym wieczorem dogoniliśmy resztę. Zatrzymaliśmy się na kampingu w miejscowości Makó, 30 km za Szegedem, cena bardzo przystępna-10 euro od samochodu, a mogliśmy korzystać z ciepłej wody, czystego WC, a przede wszystkim było wystarczająco dużo miejsca na nasze 9 samochodów (po wjeździe na teren kampingu trzeba skręcić w prawo, bo na lewo część bardziej exlusiv i oczywiście ceny wyższe).


Około północy dojechały Gawliki i jesteśmy już w komplecie. Oczywiście największą sensację budzi nowa fryzura Waldka NO DREADS!


27 lipca niedziela
Budzimy się dość wcześnie - do szybkiej ewakuacji zmusiła nas burza i ulewny deszcz. Wyjeżdżamy ok. 9.20 w kierunku Timisoary. Rumunia wita nas również ulewą. Na granicy kolejka samochodów -  celnicy oglądają paszporty, jak zwykle jest problem, żeby zakupić rovinietę, bo jedyna budka za granicą przeżywa istne oblężenie, a na dodatek nie ma zadaszenia. W drodze przez Rumunię towarzyszą nam chmury, jest gorąco. Nie ma upału, właściwie to wymarzona pogoda na podróż. Około 16.00 na moment wyjrzało słońce, zatrzymaliśmy się więc na krótki obiad. Mamy jeszcze zapasy jedzenia z domu, więc każdy pichci jakiś smakołyk, a to żurek, a to barszczyk, a to prażone, nawet schabowe się zdarzają.





Pod wieczór znowu się zachmurzyło, zerwał się silny wiatr, nawet naszymi nie najmniejszymi autkami trochę rzucało po drodze. Za Craiovą zaczęliśmy szukać noclegu. Pojawiły się też pierwsze usterki - w końcu padł pierwszy tysiąc naszej trasy. W kancie Piranii urwał się wężyk od wtrysku. Sytuacja szybko została opanowana.




W ogórku tradycyjnie zaczął kapać olej. Zatrzymaliśmy się na ściernisku za miejscowością Lea. W ogórku trzeba było zrobić małe przeróbki: „eliminacja podgrzewania olejem reduktora w celu likwidacji wycieku”(cytat). Sensację zwłaszcza wśród dzieci wzbudził kombinezon roboczy Waldka, w którym w światłach czołówek wyglądał jak duch.




Na horyzoncie widoczne są fantastyczne rozbłyski burzy, która wydaje się jednak bardzo daleko. Około 3 nad ranem dotarła do nas, razem z ulewą, a ściernisko zamieniło się w błotnistą kałużę. Żywioł szalał do rana, trzeba było szybko jeść śniadanie i zwijać się w kierunku Bułgarii. To już kolejne miejsce, z którego przegonił nas deszcz.



28 lipca poniedziałek
Cały czas jedziemy w deszczu, na szczęście burza ucichła. Koło południa wypogodziło się. Mijamy płonące pola (czy to od piorunów, czy od upału). W pewnym momencie zrobiło się niebezpiecznie, bo płomień podchodził już do drogi, straż zablokowała przejazd w jednym kierunku, nam udało się w ostatniej chwili przejechać dalej. Chwila na obiad i ruszamy dalej. 




Dojechaliśmy do granicy, tu trzeba pokonać most ( opłata 3 euro od auta) i… już jesteśmy w Bułgarii.



Kierujemy się na Iwanowo, bo chcemy zobaczyć cerkwie wykute w skałach w Parku Narodowym Ruseński Łom.
Zespół cerkwi skalnych z przełomu XIII i XIV wieku to jeden z kilkunastu obiektów wpisanych na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Oglądamy freski w maleńkiej cerkwi. Błądzimy trochę po miasteczku, szukamy noclegu, znaki kierują nas tylko na park przyrodniczy Ruseński Łom. Ze skał widać meandrującą rzekę i piękną okolicę.


 Można zobaczyć jeszcze średniowieczne miasteczko Czerweń niedaleko Iwanowa, które wznosi się na skalistym płaskowyżu, otoczonym z trzech stron urwistymi brzegami rzeki Czerni Łom. Są tu fragmenty bizantyjskiego muru  z ogromnych kamiennych bloków, fundamenty i ściany budynków mieszkalnych a także resztki 13 cerkwi.




W końcu, dzięki uprzejmości właścicieli polany, znaleźliśmy miejsce na nocleg nad samą rzeką (niestety niezbyt czystą i kąpać się w niej nie można).


 Trochę nas przerażają całe chmary komarów, jest parno, burzowo. Żeby umilić sobie czas wymyślamy nowy rodzaj drinków: sok pomidorowy + woda z ogórków kiszonych + sos tabasco+ czysta wódka = košovski łom. Nazwa pochodzi oczywiście od nazwy wsi, w której się zatrzymaliśmy- Košov. Degustacja przebiega pomyślnie, nowy drink zostaje wpisany na naszą specjalną listę ( rano nie ma kaca  ).

29 lipca  wtorek
Rano idziemy spacerkiem obejrzeć inne cerkwie, ale okazuje się, że nie są one dostępne, służą mnichom i turyści nie mogą ich zobaczyć. Pojechaliśmy więc do Ruse zobaczyć monastyr Basarbovo, a potem do jaskini Orłowa Czuka. To druga pod względem długości jaskinia w Bułgarii- ma ok. 13 km, żyje w niej 10000 nietoperzy.




Nadal jest bardzo parno, w oddali słychać burzę. Po południu kierujemy się w stronę Wielkiego Tyrnowa i Wąwozu Emen. Od Wielkiego Tyrnowa do wąwozu jest około 20 km, powstał on w dolinie rzeki Negovanki. Ścieżka przez wąwóz zaczyna się od jaskini Emen, w której zafascynowani oglądaliśmy nietoperze, wtulone w siebie i śpiące w całych gromadach.



Oczywiście kiedy dojechaliśmy do wąwozu i ruszyliśmy w kierunku wodospadu, odgłosy nadciągającej burzy były już bardzo wyraźne. To bardzo nieodpowiedzialne z naszej strony, że mimo to wybraliśmy się w góry. Co niektórzy w klapkach, z dziećmi na ręku. Do wodospadu nie dotarliśmy, bo mostki wiszące nad skałami nie zachęcały do kontynuowania wędrówki - strach było na nie wchodzić. W ogóle Bułgarzy nie dbają o takie turystyczne miejsca ( prócz tych nad morzem), wszystko jest poniszczone, zarośnięte krzakami i pokryte zapomnieniem. W drodze powrotnej lunął deszcz, burza wisiała nad wąwozem już od dłuższej chwili. Grzmoty słychać było ze zwielokrotnioną siłą. W deszczu wracaliśmy po stromych, śliskich schodkach, to cud, że nikomu nic się nie stało. Kiedy dotarliśmy do dolinki, okazało się, że spod samochodów płyną strumienie wody i robi się coraz bardziej grząsko. Ruszyliśmy więc, żeby całkiem nie utknąć i pojechaliśmy szukać noclegu gdzieś indziej.




 Po drodze mijaliśmy kilka polanek, które doskonale nadawałyby się na miejsce noclegowe, ale po deszczu wszędzie było grząsko. Podczas jednej z prób Kamil zakopał się tak, że Jasiu musiał go pociągnąć, a warstwa błota i gliny na kołach kanta była naprawdę imponująca.




 W końcu zdecydowaliśmy, że wracamy w kierunku Wielkiego Tyrnowa i szukamy kampingu. Okazało się, że znalezienie kampingu w Bułgarii nie jest wcale proste. Wreszcie trafił się mały wybetonowany placyk blisko drogi i zdecydowaliśmy, że zostajemy. Noc przebiegła spokojnie już bez deszczu i bez burzy.


30 lipca środa
Wstaliśmy dość wcześnie. Razem z nami słoneczko. Około 10- tej ruszyliśmy w kierunku Wielkiego Tyrnowa.
 Wielkie Tyrnowo położone jest w krainie zwanej Doliną Róż. Miasto przez dwa stulecia pełniło rolę stolicy państwa. Położone jest nad rzeką Jantrą malowniczo meandrującą pomiędzy wzgórzami. Na wzgórzu Carewiec zbudowano twierdzę Momina Krepost. 


Częściowo odrestaurowane carskie miasto otacza mur grubości ok. 3 metrów z wieżami i strzelnicami. Docieramy na samą górę i zwiedzamy cerkiew Patriarszą z pięknymi współczesnymi freskami- wszyscy turyści zwracają uwagę na wizerunek Bogurodzicy z odkrytymi ramionami… 


W powietrzu unosi się zapach olejku różanego- w każdym sklepie sprzedawane są kosmetyki i inne pamiątki związane w różami i zapachem różanym.


 Po południu ruszamy w kierunku wybrzeża. Po raz pierwszy rozdzielamy się na dwie grupy. Zaraz po wjeździe na autostradę cygan miał awarię. Auto przestało ciągnąć. Filtr powietrza był tak brudny, że nie było odpowiedniego zasilania silnika. Na szczęście chłopcy szybko opanowali sytuację. Zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej, przeczyściliśmy filtr kompresorem i po półgodzinnym postoju mogliśmy jechać dalej.


 Szukamy miejsca na nocleg, znowu mamy z tym problem. Kampingi, które są w GPS-sie okazują się pozamykane. Znaleźliśmy jeden pod Warną, ale cena 33 euro od samochodu nas odstraszyła. Postanowiliśmy szukać dalej, jadąc wzdłuż wybrzeża w kierunku Przylądka Kaliakra. Za miejscowością Kovary skręciliśmy trochę w las i znaleźliśmy utwardzony plac pod wiatrakami, które chwilowo stały nieruchomo. Nigdy nie byliśmy tak blisko tych urządzeń i nie zdawaliśmy sobie sprawy, że są takie ogromne. Po jakimś czasie usłyszeliśmy szum, który przeszedł w głuche wycie. Nad nami łopotały wielkie skrzydła, w nocy robiło to niesamowite wrażenie. Dopiero później przy wyjeździe zauważyliśmy tabliczkę ostrzegającą przed spadającymi przedmiotami.



31 lipca czwartek
Na szczęście nic nikomu na głowę nie spadło, a widok naszych kamperów na tle furkoczących wiatraków ( a okazało się, że jest ich znacznie więcej niż jeden) - niesamowity. Jedziemy na przylądek Kaliakra, który wcina się głęboko w morze i układa w malowniczy „warkocz", tworzy go klif z wielowarstwowego piaskowca, porosty i skały w niesamowitym kolorze schodzą wprost do morza.







Poszczęściło nam się, bo zobaczyliśmy nawet delfiny podpływające pod skały.
Po krótkim spacerze po klifie, decydujemy się poszukać plaży, bo wszyscy są już bardzo spragnieni kąpieli i plażowania. Nie było to takie proste, bo większość plaż jest zabetonowana,  są tam ośrodki, hotele i tym podobne. Ale w końcu udało nam się znaleźć mały zakątek nad morzem w miasteczku Bałgarevo, który bardzo nam się spodobał. Niedaleko wpływała do morza maleńka rzeczka z czystą, słodką wodą, więc zdecydowaliśmy, że zostaniemy na dłużej.



 Niestety okazało się, że znajdujemy się na terenie parku narodowego i nie wolno tam kaperować. Musieliśmy się zwinąć i szukać dalej noclegu. Zresztą po całym dniu na słońcu byliśmy już mocno spaleni na raczka, więc przerwa w opalaniu była jak najbardziej wskazana. Ruszyliśmy wzdłuż wybrzeża na Nesebyr. Kawałek za Warną, w miejscowości Novo Oryahovo wjechaliśmy w las w kierunku plaży i znaleźliśmy supermiejscówkę - w lasku, 300 metrów od plaży, z przyjemnym cieniem. Wieczorem degustujemy arbuza zaprawionego wódką czystą, ale wszyscy są tak zmęczeni słońcem, że padają szybko.

1 sierpnia piątek
Poranny jogging i kąpiel w morzu zaliczone. W lasku jest przyjemnie i chłodno. Woda w morzu dużo cieplejsza niż na wcześniejszej plaży i są wreszcie fale czyli frajda dla dzieci.


Jemy obiad i około 15-tej ruszamy na Nesebyr. O 19.00 dojechaliśmy na miejsce i okazało się, że nie jest to najlepsza pora na zwiedzanie, bo właśnie wszyscy zeszli z plaży i w miasteczku są straszne tłumy. Ciągle dojeżdżały autobusy z turystami jakby wszyscy się umówili, że właśnie teraz będą zwiedzać Nesebyr. No ale co było robić. Uzbrojeni w przewodniki ruszyliśmy spacerkiem,  pocieszając się tym, że większość turystów jednak wolała knajpy niż zwiedzanie. A miasteczko jest rzeczywiście pełne uroku- wąskie uliczki, małe rybackie domki, ruiny murów obronnych i cerkwi- wszystko to tworzy fantastyczny klimat. Na zakończenie spaceru degustujemy typowe danie bułgarskie - cacę czyli małe smażone rybki i ruszamy dalej.






Chcemy w końcu znaleźć jakiś kamping, bo przydałoby się normalnie wykąpać. Po drodze mijamy hotele, wodne miasteczka i inne cuda, ale kampingów nie ma. Ruszamy więc dalej. Na stacji benzynowej spotkaliśmy podróżujących kamperem Niemców, którzy dali nam namiar na kamping - niestety trzeba by wrócić 30 km, decydujemy się więc jechać dalej w stronę granicy z Grecją. Ciężko znaleźć jakikolwiek zjazd z głównej drogi, ale w końcu zjeżdżamy w pola w okolicy Goljamo Kruševo i nocujemy na drodze przy zawalonym (rozebranym?) domu. W oddali słychać dźwięki dyskoteki chyba z Burgas.


2 sierpnia sobota
W trakcie śniadania mieliśmy bardzo miłą wizytę. Okazało się, że wypatrzyli nas z drogi członkowie bułgarskiego klubu VW,  którzy akurat wracali z jakiegoś zlotu. Przywitali się z nami, chwilę pogadaliśmy, życzyli nam szerokiej drogi  i odjechali. Było to bardzo sympatyczne.
W nocy znowu padało. Stoimy w polach, wkoło pełno końskich kup, za to mało krzaczków, więc za potrzebą trzeba zrobić mały spacer po okolicy. Ruszamy koło 10.00 w kierunku przejścia granicznego z Grecją- Svillengrad. Zauważyliśmy już pewną prawidłowość, że im bliżej granicy tym droga jest gorsza. Pogoda nadal nieszczególna, słońce prześwieca zza chmur, ale jest gorąco. Na granicy mała kolejka samochodów, więc chwilę trzeba poczekać. Zakupy robimy w miasteczku w Billi . W drodze do Alexandropoli  dzielimy się na dwie grupy. Grecja wita nas deszczem, ale jest upalnie. Jedziemy piękną bezpłatną autostradą, prawie pustą. 



W okolicach miasteczka Didimeteiho złapało nas oberwanie chmury. Jedziemy w strugach deszczu, chwilami nic nie widać,  dookoła nas tworzy się gęsta biała mgła i biją pioruny. Dopiero 15 km za Alexandropoli znaleźliśmy piękne miejsce na nocleg- wśród skał i gajów iglaków. 



Wieczorem pierwsze podczas tego wyjazdu wspólne śpiewanie i prezentacja nowych instrumentów. Na następny dzień zaplanowaliśmy plażowanie, więc nie trzeba wcześnie wstawać.




We wspólnym muzykowaniu wspierała nas przepyszna retsina.







3 sierpnia niedziela
Nocujemy w okolicach Maronii. Od samego rana jest straszny upał. Kilka serpentyn nad nami stoi mała cerkiew-właśnie tam wybieramy się na pierwszą przejażdżkę rowerową ( po górkach), potem kąpiel w morzu.



Do plaży trzeba zejść po skalistej skarpie, ale jest bajkowo - przezroczysta woda, trochę głazów, po których można się powspinać i również z nich poskakać. 



Dojeżdża do nas jeszcze jedna ekipa - tym razem terenówką- rodzina Rambików. Jesteśmy jak na patelni, bo na plaży nie ma żadnych drzew, trzeba więc siedzieć cały czas w wodzie żeby to wytrzymać. Jest bardzo dużo jeżowców, bez butów nie ma co wchodzić do morza. Zaczynają nam dokuczać jakieś wstrętne muchy, które tną niemiłosiernie.



Po południu część ekipy wybrała się na małą wycieczkę do Aleksandropoli. Jest tam mały port i latarnia morska, robimy sobie mały spacer promenadą wzdłuż morza, przy okazji udało nam się zobaczyć jakąś paradę wojskową. 







Wieczorem jest trochę czasu na drobne naprawy sprzętu. Trzeba tu wspomnieć o drobnych, a jakże ważnych elementach wyposażenia naszych skrzyń z narzędziami, a mianowicie o tyrtytkach. Zdarzało się, że bez nich  losy naszej wyprawy mogły być poważnie zagrożone. Dzięki nim został przymocowany  m.in. aparat zapłonowy i wąż olejowy w ogórku, możliwe, że i w wahaczu u Piranii. Tyrtytki uratowały też sandały Beaty, strój kąpielowy Asi, klapki i pasek do zegarka Beaty. 




4 sierpnia poniedziałek
Po porannej kąpieli i tankowaniu wody, ruszamy do Keramoti w kierunku promu, który ma nas przewieźć na wyspę Tassos. W oddali z brzegu widać wyspę Samotraki. 



Do miasteczka Keramoti docieramy około 14- tej. Ruch tu niesamowity, zwłaszcza w porcie, nie ma nawet gdzie zaparkować samochodów. Robimy zakupy i kierujemy się w stronę promu. Opłaty- 3 euro od osoby, 20 euro samochód.


 Około 16-tej jesteśmy już na wyspie i szukamy kampingu. Na dziko nie ma za bardzo gdzie się zatrzymać. W końcu znaleźliśmy kamping, który polecono nam w porcie- 4 km za Limmenarią –nazywa się Pefkari ( tak, jak miasteczko ). 


Mamy trochę cienia i wreszcie wody pod dostatkiem. Wszyscy nadrabiają zaległości w praniu, myciu, goleniu itp.


Część ekipy oddzieliła się i nocuje w zatoczce parę kilometrów dalej. Plaża przy kampingu jest piaszczysta z drobnymi kamyczkami, morze bardzo spokojne. Początkowo planujemy grill na plaży, ale idea upadła i skończyło się na degustacji košovskich łomów.

5 sierpnia wtorek
Rano wybraliśmy się na rowerach do Limmenarii po świeże ryby na obiad. Nasi wspaniali cykliści prezentują swoje wdzięki.


 Zakupiliśmy małe rybki do smażenia cacy. W planie mamy dzisiaj wycieczkę po okolicy. Wyspa oferuje wiele atrakcji. Jedną z nich są baseny Giola - skalne półki, z których można skakać prosto do morza. Nie jest to zabawa dla dzieci, zwłaszcza, że do basenów wiedzie stroma ścieżka - od drogi ok. 3 km.



Drogę powrotną z basenów pokonaliśmy terenówką Rambika, do której weszło 11 osób.



  Na skalistym urwisku, tuż przy drodze obiegającej wyspę znajduje się bardzo ciekawy klasztor pod wezwaniem Michała Archanioła z  cenną ikoną swojego patrona. Należy on do najczęściej odwiedzanych klasztorów na Tassos.


 Ciekawą propozycją jest zwiedzanie wnętrza wyspy, gdzie jest niewielu turystów, a miejsca są naprawdę bardzo klimatyczne. Nam najbardziej podobała się Theologos- urocza stara wieś, założona przez uchodźców z Konstantynopola, która przez pewien czas była stolicą wyspy. Przypominała nam małe miasteczka na Peloponezie, z malowniczymi domkami, starymi platanami, wąskimi uliczkami i wygrzewającymi się na słońcu kotami.




W tym czasie kiedy my upajaliśmy się spokojem greckiej wioseczki, druga grupa ambitnie usiłowała zdobyć najwyższy szczyt wyspy- Ipsarion (1142m n.p.m.) - oczywiście kamperami. Niestety skończyło się to urwanym wahaczem u Piranii i przymusowym remontem jeszcze w górach- no bo przecież trzeba było zjechać do kampingu.
My postanowiliśmy podjechać tylko kawałek w góry, zanocować i zdobywać szczyt pieszo. Noc w górach bardzo przyjemna, chłodna, dała chwilę odpoczynku od męczącego upału. 


6 sierpnia środa
Wstajemy wcześnie z zamiarem zdobycia szczytu na piechotę, ale Skóra zrobił zwiad na rowerze i stwierdził, że jeszcze można trochę do góry podjechać. Rano jest całkiem chłodno, niebo zachmurzone, ale jak tylko wyruszyliśmy w góry, wyszło słońce i zrobiło się gorąco. Droga jest coraz bardziej wyboista, coraz więcej kamieni. Ze szczytu rozciąga się piękna panorama na całą wyspę. Droga na szczyt zajęła nam godzinę, samochody przezornie zostawiliśmy niżej.


W drodze powrotnej zaliczyliśmy eksplozję kwaśnego mleka w ogórku, a także strzelił wężyk olejowy, usunięcie awarii trwało około pół godziny.


 Wreszcie zjeżdżamy w dół i zatrzymujemy się przy plaży na obiad. Druga grupa właśnie kończy obiad w Theologos i dołączają do nas. Opuszczamy już wyspę i kierujemy się do odprawy promowej w Tassos.


Mamy namiar na plażę, na której można przenocować. Zaraz za Keramoti skręcamy w kierunku morza ( za wieżą ciśnień ), obok jest mały murowany domek. Jak się wkrótce się przekonamy, domek będzie znakomitą ochroną przed nadciągającą właśnie nawałnicą dla wszystkich namiotowców i kanadyjczykowców. Jedyna korzyść z ulewy, która przeszła nad nami to fakt, że umyła nam pięknie auta z górskiego kurzu. Dzisiaj obchodzimy urodziny Ani.



7 sierpnia czwartek
Rano przyszła następna burza. Wszystko, co stało na placu jest mokre. Oczywiście najlepiej mieli ci , co spali w domku, pod dachem. Kiedy się wypogodziło, poszliśmy na plażę (30 metrów od samochodów). Plaża podobna do tych nad Bałtykiem- szeroka, z żółtym piaskiem, lekkie fale. Gdyby nie majacząca w oddali sylwetka Tassos, moglibyśmy pomyśleć , że jesteśmy w Sopocie albo na Helu.


Ruszamy dalej w kierunku Chalkidiki drogą wzdłuż morza, nie autostradą (chociaż tak byłoby szybciej). Oczywiście znowu się rozdzielamy, jemy obiad przy plaży i czekamy na resztę. Po drodze, niedaleko Amfipolis, zatrzymujemy się przy ogromnym posągu lwa, który ponoć stanowił zwieńczenie obecnie odkopywanych grobowców.



 W końcu spotykamy się na mecie- jest miejsce na nocleg. Krzysiek zakopuje się w kamieniach na plaży, przy próbie wyciagnięcia go, zakopuje się Janek. Została więc tylko jedna terenówka do dyspozycji, trzeba było więc przemyśleć sprawę jak ich wyciągnąć. W końcu Rambik daje radę. 



Tradycyjnie wita nas burza, ale tym razem w miarę szybko przechodzi. Fale szumią przy samym ogórku. Wieczorem śpiewamy przy grillu, rozpoczyna się też akcja pod kryptonimem „Reksio” czyli przygotowania do 40-tki Kamila.




8 sierpnia piątek
Wreszcie budzi nas słoneczko, szybko robi się patelnia. Plaża, na której stoimy jest kamienista, morze spokojne i ciepłe. Są to okolice miasteczka Stabos, przed zjazdem na pierwszego „palucha” Chalkidiki. Około południa ruszamy dalej, postanowiliśmy poszukać plaż wzdłuż wschodniego wybrzeża Sitonii. Po drodze zaliczamy zakupy w Lidlu (naszą podróż można by spokojnie nazwać – „szlakiem greckiego Lidla”). 




W końcu skręcamy w wąską uliczkę w kierunku morza. Wszędzie jest pełno samochodów, ale udało nam się znaleźć kawałek miejsca dla naszych kamperów. Plaża jest piękna- z morza wystają wielkie głazy, na niektórych widać rzeźby: syreny w różnych pozach i rozmiarach, symbole mitologiczne itp. 



Morze jest spokojne, woda przejrzysta i ciepła. Pod nogami piaseczek, a morze ma kolor turkusowy. Poczuliśmy się jak w Raju.





 Wieczorem zrobiło się luźniej, bo część plażowiczów odjechała i mogliśmy stanąć razem. Wprawdzie byli tacy, którzy ostrzegali nas, że może przyjechać policja i nas przegonić. Jednak porozmawialiśmy z kilkoma kamperowcami, którzy uspokoili nas, ze policja tu nigdy nie przyjeżdża. Okolica jest bardzo ładna, stoimy w lasku, blisko morza- miasteczko nazywa się Sarti.



9 sierpnia sobota
Nie chciało nam się za bardzo opuszczać tej rajskiej plaży, ale trzeba było jechać dalej. Po zachodniej stronie Sitonii trudniej znaleźć dzikie plaże, ale w końcu nam się udało. Na wysokości miasteczka Nikiti dostrzegliśmy z drogi stojące przy plaży kampery ( w tym dwa ogórki ), no i skręciliśmy. Nie dojeżdżaliśmy do samej plaży, bo tam był tłok, ale stanęliśmy jakieś 100 metrów dalej, pod drzewkami, w przyjemnym cieniu.






Udało nam się jeszcze zaliczyć kąpiel w morzu, było bardzo przyjemnie, zwłaszcza, że były fale i można było poskakać. Wieczorem rozpalamy grill i tradycyjnie śpiewamy. Krzaczków wokół nie ma za wiele, w ruch idą więc saperki i jak grzyby po deszczu wyrastają namioty- kibelki. Wygląda to dosyć fantastycznie i wyobraźnia nas ponosi- planujemy akcję ”tańczące kible”. Niestety rano  wyobraźnia nie działała już tak sprawnie i z naszej akcji nic nie wyszło.




10 sierpnia niedziela
Rano kolejna przejażdżka rowerami. Tym razem górki są konkretne, ale daliśmy rady. Poranna kąpiel w morzu zrekompensowała wszelkie trudy. Morze jest spokojne, woda przejrzysta i bardzo słona. Rozdzielamy się na dwie grupy- plażowiczów, którzy wracają na rajską plażę z rzeźbami koło Sarti i wędrowców, którzy planują zwiedzanie Salonik i Grobów Królewskich w Verginie.
Od samego rana jest straszny upał. Plażujemy na luzie i około 13-tej ruszamy w kierunku Salonik. Saloniki to stolica greckiej Macedonii.  Do miasta dojechaliśmy około 16-tej. Mieliśmy ambitne plany zobaczenia Muzeum Kultury Bizantyjskiej i Muzeum Archeologicznego, potem zwiedzanie Starego Miasta i na zakończenie degustację greckich potraw w jakiejś miłej tawernie. Niestety rozmiary muzeów przerosły nasze możliwości (czasowe) i kiedy obejrzeliśmy już wszystkie zbiory była 19.00.





 Ruszyliśmy więc spacerkiem wzdłuż bulwaru nadmorskiego. Jest tam ładny placyk z fontannami i ogromny pomnik Aleksandra Wielkiego, w oddali widać Białą Wieżę- symbol miasta. Dawniej nazywana była Krwawą Wieżą, ponieważ była więzieniem i miejscem egzekucji.


 Dziś jest tu Muzeum Bizantyjskie, które zajmuje pięć pięter i eksponuje wiele bizantyjskich przedmiotów- mozaiki, biżuterię, ikony. Baszta jest ogromna, robi wrażenie. Podobno z dachu wieży rozciąga się fantastyczny widok na długi nadmorski bulwar.



 Kierujemy się w stronę Starego Miasta i spotykamy bardzo dziwnego człowieka. Greka, który świetnie mówi po polsku i proponuje nam oprowadzenie po mieście, za darmo. Zaprowadził nas pod ruiny zamku Dioklecjana (wkomponowane w blokowisko) i pod Łuk Galeriusza zbudowany w 303 r. przez cesarza Galeriusza dla upamiętnienia zwycięstwa nad Persami odniesionego 6 lat wcześniej. W dali widać było Rotundę, zbudowaną prawdopodobnie jako mauzoleum Galeriusza, ale nigdy nie została wykorzystana zgodnie z przeznaczeniem. Służyła później jako kościół i meczet, dziś natomiast gości okresowe wystawy sztuki. Obok rozciąga się górne miasto z murami obronnymi. 





Niestety brakło nam czasu na zwiedzenie całego miasta, bo chcieliśmy zdążyć przed nocą do  Verginy. Szybka obiadokolacja w knajpie z muzyką grecką „live” i ruszamy dalej.
Do miasteczka dojechaliśmy ok. 23.00. Ponieważ jest niedziela, słychać odgłosy dyskoteki i w ogóle jest gwarno i kolorowo. Jeździmy w kółko, bo tak prowadzą nas znaki, w końcu intuicyjnie trafiliśmy na ogromny parking, żeby przenocować. Jest też trochę trawki, można rozbić namioty. Chwilę siedzimy, ale po całym dniu spędzonym w muzeach Salonik, jesteśmy wykończeni.



11 sierpnia poniedziałek
Rano Szwagier pojechał rowerem na przejażdżkę i znalazł świetne miejsce na popas. Nie jedliśmy nawet śniadania i przejechaliśmy kawałek. Okazało się, że jest tam wodospad i strumyczek, a całość ocieniona jest pięknymi starymi platanami. Jest też kranik z wodą, można uzupełnić zapas, wykąpać się, dzieci wymyślają świetne zabawy  z użyciem starych opon i innych śmieci. Aż się nie chce się ruszać dalej.




W końcu jednak jedziemy w stronę grobów- w świetle dziennym szybko znaleźliśmy właściwą drogę. O ile na początku mięliśmy wątpliwości czy warto tu przyjeżdżać, to szybko się one rozwiały. [Dzięki Maciek, że poleciłeś nam to miejsce, bo nie miałabym tyle siły i determinacji, żeby zaciągnąć tu towarzystwo]
Vergina to stanowisko archeologiczne od 1996 roku wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Są to ruiny Ajgaj- najstarszej stolicy starożytnej Macedonii. Kiedy stolica została przeniesiona do Pelli, Ajgaj służyła jako nekropolia- grzebano tu królów Macedonii ( spoczęło tu ciało Filipa II, który został zamordowany właśnie w Ajgaj). Do naszych czasów zachował się m. in. kompleks grobów komorowych, nazwanych Grobowcami Królewskimi.




Grobowce i przedmioty w nich znalezione są wspaniale wyeksponowane w muzeum. Widać wejście do grobowca Filipa II - ojca Aleksandra Macedońskiego, a także wnętrze innych, odkrytych obok. Przedmioty tam znalezione są bardzo cenne i unikatowe. Teraz nie żałujemy, że nadłożyliśmy trochę kilometrów, żeby te „cuda” zobaczyć, to chyba jedno z najpiękniejszych miejsc w Grecji kontynentalnej. Obok muzeum było kilka budek z pamiątkami- nadrobiliśmy więc zaległości w upominkach dla rodziny- a i ceny były bardzo przystępne.
Przed nami ostatni punkt naszej tegorocznej wyprawy w Grecji- zdobycie Olimpu.                                                                                                        Dojeżdżamy do Plaki i stajemy na plaży, skąd wieczorem wyruszymy na Prionię. Część ekipy, która nie wybiera się w góry, jedzie na znany nam już z zeszłego roku kamping Olimpos Zeus.


12 sierpnia wtorek
Prionia leży na wysokości 1100 m n.p.m. Prowadzi do niej droga asfaltowa z Litochoro, która dzięki niezliczonym serpentynom ma długość około 18 km. 
Nocleg na parkingu na przełęczy Prionia miał na celu aklimatyzację do wysokości, aby zapobiec chorobie wysokościowej, która w zeszłym roku dała się we znaki niektórym z nas.
 Dziś wielki dzień. W końcu mamy zdobyć górę bogów, pić nektar i ambrozję i takie tam, ale na razie to musimy wstać o 5 rano, szybko zjeść śniadanie i wyruszyć w trasę. Najpierw 3 godziny marszu do schroniska A. Początkowo droga jest całkiem przyjemna. Jest dość chłodno, idziemy laskiem pomału pokonując kolejne stopnie w górę. Zanosi się na ładny dzień, chociaż wiemy, że tutaj upał nas nie dosięgnie.



 Zaczynają się coraz bardziej strome podejścia. Serce wali, trzeba odpoczywać co kawałek. Wreszcie po 3 godzinach docieramy do schroniska. Chwila oddechu i trzeba ruszać dalej.




 Tylko niektórzy z nas mają w planie zdobyć sam szczyt, reszta idzie „kawałek” powyżej schroniska, aby podziwiać widoki- a faktycznie jest co podziwiać, pod nami widać niższe szczyty pasma Olimp, częściowo pokryte zielenią, a częściowo gołe skały, spowite lekką mgiełką- wygląda to bajecznie. Droga robi się coraz trudniejsza, nogi ślizgają się na kamieniach, ciężko znaleźć punkt zaczepienia, różnica poziomów jest coraz większa. Po godzinie marszu i sesji zdjęciowej na małym wyżłobieniu między górami (pod nami malownicza przepaść), decydujemy się na powrót. 






Tylko Skóry i Rambik z Julką idą dalej. Powrót na dół okazał się nie lada wyzwaniem, bo nogi zaczęły odmawiać nam posłuszeństwa.



 Ponad dwie godziny marszu w dół po obsuwających się kamieniach dawało się porządnie we znaki. Już wydawało się, że to ostatnie stopnie i ostatni mostek do pokonania, gdy przed nami wyłaniał się kolejny zakręt i kolejne zejście. Wykończeni dotarliśmy wreszcie na Prionię, chyba szczęśliwi, że zdobyliśmy Olimp . Tylko Skóry z Rambikiem zaliczyli najwyższy szczyt Mitkias, my zadowoliliśmy się „spacerkiem” po pasmach Olimpu.
Dziś nocleg na kampingu, więc można się wykapać i zmyć z siebie ten olimpijski pył- a było  co zmywać!



Wieczorem urodziny Krzycha. 



Trzeba szybko zregenerować siły, bo szykuje się niezła impreza. Niestety trudy całego dnia szybko dały o sobie znać i wielu zawodników padło przed metą.

13 sierpnia środa
To nasz ostatni wspólny poranek, bo część zdecydowała wracać szybciej przez Serbię i Macedonię. Żegnamy się z morzem i rozdzielamy na dwie grupy. Wcześniej oczywiście pamiątkowe zdjęcia.



Nie chce się wyjeżdżać, zwłaszcza, że woda w morzu jest fantastyczna. Grupa „zwiedzających do końca” rusza w kierunku Melnika w Bułgarii.



Tylko nie tak szybko, bo na autostradzie jeszcze przed Salonikami nastąpiła awaria węża w ogórku. Na szczęście obsługa autostrady nie zainteresowała się nami i po pół godzinie mogliśmy jechać dalej. Ale znowu zaczęły się problemy, bo nie było stacji z gazem, a Waldek koniecznie chciał jechać na gazie (ogórek też).
Wróciliśmy więc do najbliższego miasta (30 km)- reszta pojechała dalej w kierunku granicy. I wtedy zaczęła się kumulacja awarii. Po zatankowaniu gazu, ogórek wcale nie chciał jechać dalej (czyli niepotrzebnie wracaliśmy te 30 km). Słychać było tylko jakieś detonacje i w końcu auto stanęło w środku miasteczka prawie że na przejściu dla pieszych. Na szczęście Waldek szybko zdiagnozował awarie:
- spadł kabel ze świecy
- zeskoczył mieszalnik od gazu
- zablokowało dźwignię przyspieszenia w gaźniku.



W końcu ruszyliśmy, ale to nie koniec naszych przygód. Po przekroczeniu granicy okazało się, że droga, którą mieliśmy jechać jest w remoncie, a GPS nie chciał prowadzić inną. Błądziliśmy w ciemnościach jeszcze godzinę. W końcu drogą okrężną przez Petric dojechaliśmy do Melnika. Dalej mieliśmy już namiary GPS i serpentynami oraz tunelami dotarliśmy do miejsca noclegu. Oczywiście musieliśmy opowiedzieć wszystko ze szczegółami, a wspaniała ekipa czekała na nas ze schłodzonym winem.


14 sierpnia czwartek
Melnik jest znanym ośrodkiem produkcji wina w Bułgarii. Większość mieszkańców trudni się produkcją wina z uprawianej w okolicy winorośli. W wielu restauracjach i pensjonatach można je degustować, często bezpłatnie w ramach posiłku czy noclegu. Wino jest też głównym produktem oferowanym przy uliczkach miasta, na wystawianych przed domami i sklepami prowizorycznych wystawach.



Budzimy się w pięknych okolicznościach przyrody. Dokoła nas widać piaskowce wyrzeźbione przez wodę i wiatr. Jedziemy w kierunku Monasteru Rożeńskiego. 




Monaster słynie przede wszystkim z kościoła, pochodzącego z XVI w. oraz znajdującego się w nim ikonostasu oraz fresków, zdobiących zarówno wewnętrzne jak i zewnętrzne ściany świątyni. Freski wewnętrzne pochodzą także z XVI w. i w większości przedstawiają sceny z życie Jezusa po zmartwychwstaniu. Zewnętrzne ściany pokrywają freski nieco późniejsze, z początków XVII w. Dwupiętrowy budynek mieszkalny mnichów pochodzi z XVI w. 


Jednym z pomieszczeń  w nim zawartych jest jadalnia, w której także można znaleźć pozostałości fresków, m.in. Ostatniej Wieczerzy, pochodzących z XVI lub XVII w.


 Monaster dziś znajduje się pod opieką bułgarskiego kościoła prawosławnego, który dba o odnawianie wnętrz i budynków.
 Po drodze już degustujemy wino, produkowane tutaj chyba w każdym domu. Potem krótki spacer uliczkami Melnika i znowu degustacja - a wina rzeczywiście są pyszne: porzeczkowe, malinowe, różane, figowe, jagodowe. Trzeba było szybko uciekać, żeby jeszcze na trzeźwo coś zwiedzić.



To oczywiście nie był koniec atrakcji na dzisiaj- wręcz przeciwnie. Pojechaliśmy do Monasteru Rilskiego- świętego miejsca Bułgarów. Można je porównać z naszą Częstochową.  




Pokryte freskami ściany głównej cerkwi, jej kopuła, białe mury samego monasteru w tle wspaniałych górskich szczytów wyglądają niemal baśniowo. Szczególnie efektownie przedstawia się klasztor wieczorem, promienie zachodzącego słońca nadają budynkom złoty kolor.


Klasztor jest pięknie odnowiony. Państwo nie żałowało na to środków. Freski i bardzo bogaty ikonostas zapierają dech w piersiach. Całość robi piorunujące wrażenie.



Następnym etapem naszej podróży była Sofia. Dobrze, że nasze „zwiedzanie” odbywało się w dużej mierze po zmroku, bo dzięki temu widzieliśmy  szare betonowe budynki pięknie oświetlone i to nawet mogło się podobać. 



Ogólnie wrażenia niezbyt dobre – przy wjeździe smutne blokowiska w stylu lat 70- tych, w centrum zabytkowe budowle wkomponowane  w nowe budynki.



 Spędziliśmy tu dwie godziny i pojechaliśmy dalej na nocleg. Rambik z Jasiem znaleźli miejsce w takich krzakach, że trudno nam było wjechać. Trawa do pasa, chmary komarów- ale noc było już głęboka, więc postanowiliśmy, ze rano po śniadaniu poszukamy czegoś lepszego.



15 sierpnia piątek
W świetle dziennym krzaki wyglądają na jeszcze wyższe i trzeba się mocno nagimnastykować, żeby z nich wyjechać. Ruszamy wcześnie drogą na Vidin. Po paru kilometrach znajdujemy wygodny zjazd nad rzeczkę, z kamyczkami, można się wykąpać.



Dalej jedziemy do twierdzy Kaleto w Biełogradcziku.



Biełogradczik to małe miasteczko położone w zachodniej części pasma górskiego Stara Płanina. Główną atrakcją turystyczną są tu malownicze skały, na terenie których znajduje się monumentalna Twierdza Kaleto. Jej historia sięga czasów starożytnych, kiedy to w III w n. e. Rzymianie założyli obóz warowny wykorzystując okoliczne skały jako naturalne umocnienie fortecy. Ostatni raz twierdza wykorzystana była  w 1885 roku w trakcie konfliktu zbrojnego pomiędzy Serbią a Bułgarią. Obecnie odrestaurowana warownia udostępniona jest dla turystów. Niedaleko znajduje się obserwatorium astronomiczne, szczycące się jednym z największych bułgarskich teleskopów.
 Widok z twierdzy jest fantastyczny. Okoliczne skały przypominają nasze Góry Stołowe.







Ostatnim obiektem, który chcemy zobaczyć w Bułgarii jest jaskinia Magura.




Trasa jaskini to odcinek ok. 2,5 km pełen niesamowitych nawisów, nacieków, stalaktytów i stalagmitów. Niektóre formy są tak niezwykłe, że trudno oprzeć się wrażeniu czy są wytworem natury czy człowieka.



Musimy trochę poczekać, bo jest jakaś awaria prądu. Jemy więc szybki obiad przy drodze, kierowcy mogą chwilę odsapnąć. Przed nami półtora tysiąca kilometrów do Polski. Jaskinia skusiła nas zdjęciami rysunków naskalnych, które były przed wejściem. Niestety rysunków nie zobaczyliśmy, bułgarskiego przewodnika ni w ząb nie mogliśmy  zrozumieć. Za to śmialiśmy się grzecznie wtedy, kiedy wszyscy się śmiali. Po obejrzeniu jaskini, trochę zawiedzeni i zmarznięci (bo temperatura w jaskinia wynosiła ok. 10°C), że nie zobaczyliśmy petroglifów, ruszyliśmy w kierunku mostu w Vidin. Przed granicą spotkaliśmy Mateusza z rodzinką, którzy także wracali z Grecji T4 .



Na granicy jest mała kolejka, czekamy 15 minut na odprawę i już jesteśmy w Rumunii. Terenówki szukają noclegu. Za Drobetą skręcamy na Topelnicę i zatrzymujemy się w miejscowości Breznita Ocol Susita. Miejsce jest bardzo klimatyczne, chociaż strasznie wieje i jest zdecydowanie chłodniej niż w poprzednie wieczory. Kiedy dojechaliśmy, Iza z Anią miały nietęgie miny. Okazało się, że Anię ukąsił szerszeń i w nerwach czekaliśmy czy trzeba jechać do szpitala czy nie. Na szczęście po dawce wapna i clemastinum wszystko zaczęło się uspokajać i mogliśmy odetchnąć z ulgą. Wyciągamy wszystkie zapasy bluz, długich spodni i butów (po trzech tygodniach chodzenia w japonkach) dla ochrony przed zimnem i szerszeniami. Zapowiada się chłodna noc- więc będzie się przyjemne spało.


16 sierpnia sobota
Ranek chłodny, przyjemny, terenówki już po śniadaniu, jadą szybko do domu, bo chcą być jeszcze dzisiaj w Polsce. Reszta podziwia okolicę. Stoimy na polance pod lasem, wokół nas pagórki. Kiedy jemy śniadanie, przechodzi koło nas stado kóz z sympatycznym pasterzem. Precyzyjniej byłoby powiedzieć, że przechodzi po nas, bo kozy nie zauważyły naszej obecności i przeszły po naszych porozkładanych rzeczach. Dobrze, że pasterz nas zauważył. Poczęstowaliśmy go piwem i tabaką, co wywołało u niego uśmiech zadowolenia. Dla nas sesja zdjęciowa z kozami wśród samochodów- bezcenne.



Okazało się, że podczas wjeżdżania na polanę po ciemku Iwonka uszkodziła tłumik i transit chodzi jak traktor. Zatrzymujemy się więc, żeby usunąć usterkę, wszystko poszło bardzo sprawnie. Pogoda jest przyjemna, nie ma upału, trochę chmurek na niebie. Za Szegedem stajemy na popas  (spóźniony obiad) i chyba w planie jest dojechać na nocleg do Donovaly.
Niestety do Donovaly nie dojechaliśmy. Zatrzymaliśmy się kawałek za Zwoleniem w kierunku Michałkowa, nad rzeczką, temperatura wieczorem spadła do 10°C.



17 sierpnia niedziela
Budzi nas słoneczko, ale jest surowo, rzeczka szumi w oddali. Koło nas zatrzymuje się samochód- to grzybiarze. Przy śniadaniu robi się całkiem ciepło, można ściągnąć bluzy i buty.





 Ruszamy już z myślą dotarcia na miejsce w okolicach obiadu.
Dobrze, że nie dojechaliśmy w nocy do Donovali, bo okazało się, że jest tam jakaś impreza i cały parking jest zajęty, więc nie mielibyśmy gdzie stanąć. Na obiad zatrzymujemy się w Międzybrodziu.



Na Intermarche meldujemy się 14.50. Wita nas ekipa, która od piątku jest w domu.



Stan licznika po powrocie 364258
Przejechaliśmy: 5505 km



Więcej zdjęć z tej i innych wypraw tutaj





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz