28.07.
sobota godz. 0.20
O tym, że nasza tegoroczna
ogórkowa wyprawa odbędzie się do Rumunii, wiedzieliśmy już od dawna. Właściwie
miejsce naszej następnej wędrówki wybraliśmy jeszcze na Krymie. Można więc
powiedzieć, że do wyjazdu pod względem merytorycznym byliśmy przygotowani
koncertowo- zakupione i przestudiowane przewodniki, wyznaczona trasa w obie
strony, wybrane zabytki do oglądania. Jedyną niewiadomą był skład ekipy- bo
stopniowo wykruszali się wszyscy chętni. Ostatecznie wyruszyły dwa ogórki i
wczasy zapowiadały się jak najbardziej rodzinnie. Zaplanowaliśmy wyjazd na
piątek wieczór, ale WIADOMO – poślizg musi być i wyszła z tego głęboka noc, a
formalnie już sobota. Postanowiliśmy, że granicę ze Słowacją przekroczymy w
Korbielowie i ten pierwszy odcinek trasy przejechaliśmy bez problemów. Nasz
ogórek wprawdzie mocno dymił, ale Waldek stwierdził, że te typy tak mają i
musiałam mu uwierzyć na słowo, że wszystko jest w porządku. Przed Bańską
Bystrzycą zaczął się podjazd dosyć konkretny- potem zjazd- mała zaprawa przed
górkami w Transylwanii. Pokonaliśmy Tatry Niskie i tak to zmęczyło naszych
kierowców, że zadecydowali o małym postoju na sen. Zatrzymaliśmy się na stacji
benzynowej i przespaliśmy się 3 godzinki. Zjedliśmy śniadanie i około 9
ruszyliśmy dalej. Mijamy kolejną granicę- słowacko- węgierską w Barneve-
właściwie z marszu, celnicy oglądają paszporty z daleka, nawet nie zaglądają do
nich. Mamy w pamięci koszmar na granicy polsko- ukraińskiej w Medyce i cieszymy
się, że tym razem ominęły nas tego typu przyjemności. Przejazd przez Węgry był
bardzo pouczający- usiłowaliśmy odczytać co dłuższe wyrazy na drogowskazach,
ale za każdym razem łamaliśmy sobie na nich języki. Za to drogi świetnie
oznakowane, jechało się komfortowo. Na Węgrzech zaliczyliśmy jeszcze kąpiel w
małym jeziorku. Spotkaliśmy też parę Polaków, którzy zmierzali do Bułgarii.
Granica węgiersko- rumuńska w Bors również bardzo przyjemna. Wymieniliśmy euro
na leje i pomalutku skierowaliśmy się w stronę Oradei. Było już trochę późno, a w planie
mieliśmy dojechać do schroniska Meziad jeszcze przed zmrokiem. W nawale wrażeń
zapomnieliśmy przesunąć zegarki godzinę do przodu, chwilowo więc funkcjonujemy
w Rumunii na polskim czasie. Musieliśmy jeszcze zakupić rovinietę- czyli winietkę
na autostrady. Okazało się, że jest więcej chętnych i trzeba było odstać swoje
w kolejce. Pani w kasie mówiła po rosyjsku, pan
po polsku, więc zrobiło się swojsko i przyjemnie. Kierujemy się na drogę
do Beius, ale już bez nadziei dotarcia do schroniska w Meziad, bo okazało się,
że trzeba wyjechać pod górę kilkadziesiąt kilometrów, a zrobiła się już 21 (
według czasu rumuńskiego 22) i zaczął zapadać zmrok. Jechaliśmy przez kolejne
wioski, bacznie obserwując czy nie ma gdzieś fajnego miejsca na nocleg. Ale nic
nie było. Wreszcie dostrzegliśmy z drogi strzałkę kierująca na parking- więc
skręciliśmy. Naszym oczom ukazało się jakieś pastwisko, baraki i wielka brama z
napisem PIATA CEICA. Z wielkim zainteresowaniem rozglądamy się po okolicy
, ale jest już prawie ciemno, dookoła
nie widać żywego ducha, zapada decyzja, że zostajemy. Rozłożyliśmy się z całym
majdanem, byliśmy trochę głodni-rozpaliliśmy grilla, wypiliśmy po kilka
piwek i trzeba było iść spać, bo przed nami kolejny dzień
jazdy. Wprawdzie wokoło był taki spokój jednak baseball i siekierę trzymaliśmy
w pogotowiu. W nocy gdzieś w oddali słychać było rżenie koni, poza tym
cisza.
29.07. niedziela
Poranek był trochę pochmurny. W świetle dnia możemy
pooglądać okolicę. Wyglądało to trochę jak stary PGR, budynki zdewastowane, w
dali widać pastwiska, jest studnia, placyk i ławeczki, nawet latryny. Waldek
znalazł podkowę- uznaliśmy to za dobrą wróżbę. Nadal nie widać nigdzie żadnych
ludzi- pastwisko, na którym staliśmy było osłonięte od drogi małym sadem.
Jedyne żywe stworzenia to konie, krowy, gęsi itp. Rano Agnieszka widziała
jakiegoś wieśniaka, który pasł krowę, ale potem gdzieś zniknął. W każdym razie
polecamy wszystkim niezorganizowanym kampingowiczom nocleg na trasie Oradea-
Beius we wsi Ceica- po prawej stroniejezdni, wjazd na parking i wielka brama z
napisem PIATA CEICA, wtedy nie
wiedzieliśmy co to znaczy, później dowiedzieliśmy się, że piata to plac. Okolica jest w ogóle bardzo ładna, gdzieś z głębi
wioski słychać śpiewy z kościoła. Szkoda, że nie ma w pobliżu rzeczki czy
jeziorka, bo pewnie zostalibyśmy tam dłużej. Taka była nasza pierwsza noc w
Rumunii- wrażenia bardzo pozytywne.
Następnym etapem naszej wędrówki było zwiedzanie Jaskini
Niedźwiedzia. Stwierdziliśmy, że skoro jesteśmy tak blisko, to trzeba ją
zobaczyć. Przewodniki podają, że jest to największa i najbardziej atrakcyjna
jaskinia Rumunii. Oczywiście nie obyło się bez błądzenia po wioskach, wtedy po
raz pierwszy przekonaliśmy się jak trudno dogadać się z tubylcami nie znając
ich języka.
Na szczęście
większość młodych ludzi mówi po angielsku- my trochę, a resztę dopełnił język
migowy, no i poznaliśmy pierwsze rumuńskie słowa- pestera ursilor czyli jaskinia niedźwiedzia. Jaskinia robi
wrażenie, szczególnie ogromny szkielet niedźwiedzia podświetlony na środku, szkoda tylko, że
przewodnik mówił tylko po rumuńsku. Właśnie wtedy przekonaliśmy się, że opłata
za robienie zdjęć i kręcenie kamerą ( taxa video i taxa foto) nie jest w
Rumunii fikcją. Szwagier musiał zapłacić 25 lei za możliwość kręcenia kamerą w
jaskini. Doznaliśmy też olśnienia, że nasze zegarki pokazują godzinę wcześniejszą
niż zegarki innych turystów i nadeszła pora dostosowania się do czasu
rumuńskiego.
Ruszyliśmy na Devę. Po minięciu Beius, zaczęły się górki-
górka, zjazd, górka, zjazd, górka, zjazd i tak w kółko. Według znaków
różnica poziomów sięgała
miejscami 14 stopni. Ogóry zagrzały się do czerwoności, zwłaszcza, że
temperatura powietrza sięgała 30 stopni. Ale daliśmy radę. Droga zdecydowanie
się pogorszyła- dziury, bruk, wąska szosa, zakaz wyprzedzania i tym podobne
atrakcje. Na jedne j z dziur ogórki mocno podskoczyły i w naszym zaczęło
chrupać łożysko. Podziwiamy ruiny
twierdzy w Devie i jedziemy dalej. W końcu dojechaliśmy do Hunedoary- na razie
oglądamy panoramę- zamek Draculi na tle kominów zakładów metalurgicznych.
Zwiedzanie zostawiliśmy sobie na jutro, zmierzamy nad jezioro Teluc , gdzie
mamy nadzieję znaleźć nocleg. Trochę już marzymy o tym, żeby się wykąpać. Droga
widokowa wiodąca do Teluc jest upiększona rurą z jakichś zakładów- ale
przynajmniej widoczna jest jakaś konsekwencja- jak już psuć panoramę miasta to
do końca. Docieramy do kampingu nad jeziorem około 22. Wprawdzie nie ma wody,
są tylko latryny, ale jest jezioro. Płacimy po 10 lei od auta, i możemy napić
się piwa.
30.07.
poniedziałek
Powitał nas trochę pochmurny poranek, ale już
zaobserwowaliśmy, że właśnie tak wygląda pogoda w Transylwanii.
Rano jest chłodno i
pochmurno, około 9 zza chmur wychodzi słońce i zaczyna się ukrop. Dzisiaj mamy
pod ręka jezioro, więc ta perspektywa nas nie przeraża. Kamping nazywa się LEDO
CINCIS. Na jeziorku jest metalowy pomost, który szczególnie spodobał się
dzieciom.
Waldek odkręca koło i sprawdza łożysko, bo chrupało już
mocno. Spędziliśmy bardzo miło dzień, ale skończyły nam się zapasy, więc
zdecydowaliśmy, że nie zostajemy tylko ruszamy dalej.
W Hunedoarze zwiedziliśmy zamek – chyba najładniejszy w
całej Transylwanii.
Szczególnie fantastyczne jest zestawienie ( collage)
średniowiecznego zamku z zakładami metalurgicznymi w tle (baraki, kominy, rury
itp.). Takiego pejzażu nie powstydziłby się żaden abstrakcjonista. Na chwilę
zatrzymujemy się przy straganach z pamiątkami, kupujemy kilka drobiazgów i
ruszamy dalej na Sybin.
Po drodze zatrzymaliśmy się na kampingu w Saliśte.
Kamping prowadzą Holendrzy, warunki pierwsza klasa- ciepła
woda, prysznice,
kafelki-aż nie chce nam się wyjeżdżać.
Fakt, że był to nasz najdroższy nocleg w Rumunii-2,5 euro
od osoby, 4 euro od auta, 1,5 euro od dziecka- ale warto było. Niestety,
zaczyna się psuć pogoda. Niebo zasnuły ciemne chmury i zrobiło się zimno.
Tymczasem chłopcy robią mały przegląd silnika w naszym ogórku, bo jednak ilość
wypluwanego przez niego oleju znacznie przekracza średnią.
Po dwóch godzinach
odkręcania śrubek pada diagnoza: to zimering tylni. Trzeba więc zaopatrzyć się
w zapas oleju i jechać dalej. Kładziemy się spać wraz z siąpiącym deszczem.
31.07. wtorek
Budzi nas deszcz i zimno, góry spowite we mgle.Przez
chwilę zastanawiamy się, czy to Łagów , Niechorze czy faktycznie Rumunia.
Pogoda zepsuła nam całą przyjemność śniadania-przygotowania jajecznicy.
Spieszyliśmy się bardzo, bo co za przyjemność jeść w deszczu. W planie mamy na
dzisiaj szybki przejazd przez Sybin, zwiedzane Sighisoary i dojazd do Branu. Sighisoara zrobiła na nas ogromne wrażenie.
Wieża zegarowa jak z bajki, no i zaczyna się cały Draculowy
Show. Pod wieżą pamiątki, ale sama tandeta.
Zachwycamy się
jeszcze chwilę starym miasteczkiem, jemy szybki obiad-obowiązkowe ciorby- i
jedziemy dalej.
Przejazd przez Braszów to prawdziwy koszmar- kierowcy
wpychają się, wyprzedzają na ciągłej, ciągle mamy wrażenie, że przepisy ruchu
drogowego tu nie obowiązują. Jest już trochę późno, ale jedziemy do Branu, po
drodze mijając Rasznow. Mamy problemy ze znalezieniem noclegu. Okazało się, że
Bran jest totalnie zapakowany domami i pensjonatami, nie ma gdzie wjechać, żeby
się przespać. Z godzinę jeździmy po okolicznych wioskach, ale nic z tego. W
końcu trafiliśmy na jakiś plac w środku miasteczka. Było widać trochę trawy,
jakiś mostek, ponieważ było już późno, nie mieliśmy wyjścia i stanęliśmy na nocleg.
Szwagrowi z wrażenia odpadły drzwi w ogórku, ale to już tradycja. Cały czas
padał deszcz, nie mięliśmy siły nawet na
rozkładanie
namiotu i rozpalanie grilla. Wypiliśmy więc po piwku i
poszliśmy spać. Zrobiło się strasznie zimno. Wszystkie ciepłe rzeczy, jakie ze
sobą zabraliśmy, mieliśmy albo na sobie, albo były mokre. Kładliśmy się spać z
nadzieją, że problemy z pogodą są tylko przejściowe i rano powita nas
słoneczko, przecież nie po to jechaliśmy tyle kilometrów, żeby teraz moknąć na
deszczu.
1.08. środa
Dalej pada, chyba jeszcze mocniej niż wczoraj. Dopiero
teraz, w świetle dziennym możemy obejrzeć okolicę.
Zatrzymaliśmy się na jakimś końskim targu, wszędzie pełno
śmieci, nie ma kibla, więc trzeba się zbierać jak najszybciej. Podjechaliśmy
pod zamek- widać go zresztą z daleka, bo stoi na wzgórzu nad miastem.
Ciągle leje deszcz. Słynny zamek Draculi podoba nam się,
ale bez rewelacji, chyba nastawiliśmy się na większe wrażenia.
Największe
przeżycie to „zamek grozy”, który odwiedziły dzieci (oprócz Ani). Igor płakał
jeszcze długo po naszym wyjeździe z Branu. Na straganach króluje Dracula.
Zakupiliśmy pamiątki- kubeczki, koszulki, dzwonki, widokówki itp. Tymczasem
deszcz padał coraz mocniej, wszyscy byliśmy przemoczeni i właściwie zmusiliśmy
się do zwiedzania Rasznowa. Kiedy podeszliśmy na wzgórze, już wiedzieliśmy , że
nie będziemy żałować.
Twierdza jest fantastyczna- zakamarki, wieżyczki,
krużganki, dyby, łuki. Nawet deszcz przestał padać. Wtedy właśnie po raz
ostatni widziano kurtki przeciwdeszczowe Ani i Huberta. Jesteśmy już mocno
zmęczeni, chcemy jak najszybciej dotrzeć do morza i nie mamy siły na zwiedzanie
Sinai. Chyba innym razem. Ciągle mamy nadzieję, że na wybrzeżu będzie chociaż
trochę cieplej. Droga wydaje się prosta, bo zjeżdżamy już pomału z gór i
chociaż jedzie się trochę szybciej i ogórkom lżej, to jednak kończą się
fantastyczne krajobrazy Transylwanii, zmierzamy w kierunku Dobrudży. Niestety,
zgubiliśmy się na obwodnicy w Ploeszti i żeby nie nadkładać drogi, skręciliśmy w
jakąś wioskę. Szwagrowi wprost pod koła wpada stado świnek, na szczęście w porę
uciekają. Droga jest fatalna, dziury jak na Ukrainie. W pewnym momencie
przeżyliśmy chwilę grozy , kiedy przejeżdżaliśmy przez przejazd kolejowy,
zablokowało hamulce w naszym ogórku .Staliśmy
dupą na torach i ani rusz. Dopiero po paru sekundach ruszyliśmy.
Zatrzymaliśmy się na chwilę na poboczu, wzbudzając sensację i ogólne poruszenie
we wsi. Waldek coś tam zagrzebał przy hamulcach i podobno miało być już dobrze.
Znowu zaczęło padać, wszystkie ciuchy mięliśmy mokre, trzeba się było zatrzymać
na nocleg, bo zrobiło się późno. Po drodze zjedliśmy jeszcze obiad i doszliśmy
do wniosku, że Rumunia wcale nie jest taka tania, jak nam się na początku
wydawało. Kasa leci, a do morza daleko. Musimy trochę przystopować. Na stacji
benzynowej dowiedzieliśmy się miejscu na nocleg w miejscowości MANU. To jakiś
zajazd dla tirów, ale znaleźliśmy fajne miejsce pod drzewkami.
Pod nogami trochę
błota- ale w końcu padało przez dwa dni, więc to normalne. Rozpaliliśmy grilla,
rozłożyliśmy cały majdan, jest fajnie. W nocy zrobiło się gorąco, to dobry
znak.
2.08. czwartek
Obudziło nas słoneczko. Mamy przymusowy postój, bo Waldek
naprawia hamulce. Tymczasem można wyciągnąć wszystkie mokre rzeczy i zacząć
wielkie suszenie. Okazało się, że na naszym postoju był bardzo dobrze
zaopatrzony sklep motoryzacyjny. Wprawdzie Waldek i Robert długo tłumaczyli
pani o co im chodzi, używając do tego wszystkich znanych języków- z migowym i obrazkowym włącznie. W
każdym razie zakupiona została sprężynka ściągająca do hamulców( z Daci) i
usterka została usunięta w ciągu godziny. Korzystając z chwili czasu,
uzupełniam notatki.
Ruszyliśmy około dwunastej w kierunku Konstancy, droga
przebiegła już bez przygód. Krajobraz zupełnie płaski i bardziej przemysłowy.
Od Konstancy jedziemy dwupasmówką wzdłuż wybrzeża w stronę
Bułgarii. Mijamy po kolei rumuńskie kurorty: Olimp, Jupiter, Venus, Saturn,
Mangalia. Około 17.30 dojechaliśmy do Vama Veche, po 1767 km osiągnęliśmy cel:
Morze Czarne.
Pogoda jest piękna , szybko znaleźliśmy plażę z dekierami
i rozbiliśmy obóz. WC jest niedaleko za 1 leję. Przed nami do połowy zatopiony
wrak statku.
Na kampingu
spotkaliśmy starsze małżeństwo z Poznania, które podróżowało starym mercedesem
busem. Wieczorem zacieśniliśmy więzy
przyjaźni przy palince. Okazało się, że plaża, na której zatrzymaliśmy się jest
plażą nudystów. Przez chwilę nam to przeszkadza, ale potem przestajemy zwracać
uwagę. Po deszczu nie ma już ani śladu. Wieczór i noc są jednak chłodne. Są
pewne plusy takiej pogody. Produkty nie psują się tak szybko. Można więc zrobić
więcej zakupów za jednym razem, bez obawy, ze coś się zepsuje.
3.08. piątek
Śpimy trochę dłużej, budzi nas szum fal- w końcu morze
jest kilka metrów dalej. Dzisiaj jest pierwszy dzień prawdziwego byczenia.
Wczoraj zrobiliśmy zakupy w supermarkecie i nie trzeba nigdzie jechać. Przed
nami jakiś nawiedzony Rumun włączył agregat prądotwórczy, który burczał
denerwująco. Przenieśliśmy się więc dalej, nad samą skarpę i właściwie jest
jeszcze fajniej.
Przed nami zwijali swój obóz jacyś Francuzi- Agnieszka
poszła więc pokonwersować. Naszym sąsiadem jest teraz policja przygraniczna-
POLITIA FRONTIERA- mamy całodobową ochronę! Przed południem smażyliśmy się na
słońcu, starając się nie poparzyć. Tylko
częściowo nam to wyszło. Potem poszliśmy zwiedzać miasteczko.
Z każdej budy leci inna muzyka- wychodzi z tego jeden
wielki łomot, ale ma to swój urok. Zaliczyliśmy stragany z pamiątkami,
zakupiliśmy zapas piwa- szczególnie przypadła nam do gustu ciemna Silva.
Wieczorem odwiedzili nas pan Andrzej i pani Maria, znowu przyjemnie nam się
gadało, tym razem przy żytniej i wiśniówce.
4.08. sobota
Obudziło nas słoneczko i szum fal. Zmienił się kierunek
wiatru i glony odsunęły się z nasze plaży, więc będzie można zbudować zamek.
Dno morskie jest bardzo niebezpieczne. Już przy samym brzegu zaczynają się
duże, ostre kamienie, które nagle urywają się, można złamać nogę albo się
potłuc. Bez butów nie ma szans wejść do morza. W związku z weekendem plaża
zapełniła się namiotami i przyczepami.
Nawet naturyści zrobili się bardziej agresywni- macają
się, leją do morza- chamstwo z gołymi dupami. Z plaży uciekamy szybko, słońce
spaliło nas na raczki.
Odpoczywamy w cieniu namiotu i jest cudownie. W nocy
dołączyli do nas Magda i Krzysiek – Papugi, którzy odłączyli się od
konkurencyjnej wyprawy. Przywieźli ze
sobą silny wiatr i chmury.
5.08. niedziela
Zerwało się straszne wietrzysko, namiot porwało kilka
razy, a kiedy byliśmy na plaży- połamało go całkiem.
Pogoda jest trochę zmienna, ale słońca mamy chwilowo
dosyć. Wiatr coraz bardziej nam przeszkadza. Ze stolików porywa talerzyki, zmył
(latawiec) spadł na ziemię. Trochę już tęsknimy za zwiedzaniem, ale tę
przyjemność zostawiliśmy sobie na cztery ostatnie dni powrotu. Na chwilę wyszło
słońce, więc plażowaliśmy, a chłopcy w tym czasie rozgrzewali się przed
turniejem szachowym.
6.08.
poniedziałek
Na plaży zrobiło się trochę luźniej, bo powyjeżdżali
weekendowicze, ceny w miasteczku spadły zdecydowanie. Słońca dalej nie ma, a
niebo zaczęły pokrywać czarne chmury, które z godziny na godzinę robiły się
coraz gęstsze.
Wreszcie zaczęło się błyskać. Ale jak błyskać! Ze
wszystkich stron naraz, a jak grzmotnęło to pouciekaliśmy wszyscy do ogórków.
Mięliśmy świetny punkt widokowy ma morze, które od czasu do czasu rozbłyskało
światłem jak w dzień. Dodatkowe efekty dźwiękowe wydawał furkoczący na wietrze
namiot, a raczej to, co z niego zostało. Tak grzmiało, błyskało i waliło deszczem
chyba ze dwie godziny. Na chwilę się uspokoiło i kiedy wydawało się, że jest po
wszystkim, znowu zaczęło walić piorunami ze wszystkich stron. W końcu
zebraliśmy się wszyscy! w naszym ogórku i postanowiliśmy przeczekać nawałnicę ,
w czym pomóc nam miała stalinskaja.
7.08. wtorek
Obudziły nas znajome odgłosy jakby trąby powietrznej.
Okazało się, że to furkoczą resztki naszego namiotu. Były też pozytywne strony
tego huraganu- morze wyrzuciło na brzeg fantastyczne muszle, a także inne
gadżety –kluczyki od toyoty, bransoletkę z krzyżykiem, 1 lej. Zastanawiamy się
czy uciekać znad morza, czy twardo czekać na słońce. Lenistwo bierze górę i
zostajemy. Od jakiegoś czasu ma my nową przyjaciółkę- małą kotkę- Rumunkę,
która przyszła pewnego razu, dostała jedzenie i już została. Śpi na zmianę albo
w jednym albo w drugim ogórku i zachowuje się jakby była członkiem załogi. Co
wieczór jest problem, bo trzeba ją wyrzucić z ogórka na noc, ale ona zawsze
wraca. Jest bardzo z nami zżyta.
8.08. środa
Wreszcie słońce! Rano mamy motywację, żeby wcześnie wstać,
bo idziemy już o 7 z reklamówkami na zbieranie muszli. Po ostatnich burzach
leżą tego całe tony. Cały dzień spędzamy na plaży. Rozpoczyna się turniej
szachowy. Ania losuje zestawienia par i
rozpoczynają się pierwsze mecze.
Emocje rosną z godziny na godzinę. Od razu –sensacja
Hubert wygrywa z Robertem. Ja, Agnieszka i Magda kupujemy piękne rumuńskie
chusty po 30 leji za sztukę.
9.08. czwartek
Od rana słońce pali. Morze jest bardzo spokojne, nie ma
fal, cały dzień siedzimy w wodzie, bo wszyscy są spaleni.
Jak co dzień idziemy do miasteczka i jesteśmy świadkami
śmiesznej sytuacji. Podszedł do nas młody człowiek i zapytał- trochę po
angielsku, trochę na migi- gdzie kupiliśmy węgiel do grilla. Waldek po
angielsku mu odpowiedział i usłyszał- „dzięki”. Dopiero po paru krokach
zorientowaliśmy się, że to byli Polacy.
Kotek bywa u nas regularnie zwłaszcza, kiedy jest głodny,
boczki mu się zaokrągliły, sierść błyszczy.
10.08. piątek
Właściwie to dzień nie różnił się od poprzedniego, bo cały
dzień plażowaliśmy. Turniej szachowy się rozkręcił. Oskar przegrał z Krzyśkiem
mecz o drugie miejsce i musiał zadowolić się trzecim. Ponieważ miał to być
ostatni długi wieczór, postanowiliśmy zrobić imprezę pożegnalną.
11.08. sobota
Turniej szachowy zakończył się zwycięstwem Waldka, który w
meczu finałowym pokonał Krzyśka. Delektujemy się słońcem , bo na następny dzień
przewidziane jest pożegnanie z morzem i wyjazd
z Vama Veche. Trzeba wcześnie iść spać, bo ruszamy zaraz po śniadaniu-
my na północ w kierunku Mołdawii i
Bukowiny, a Papugi jadą do Bułgarii. W miasteczku robimy ostatnią degustację
lokalnych potraw. Właściwie to kuchnia rumuńska nas ni9e zachwyciła. Ciorby,
tak reklamowane przez wszystkich okazały się takimi sobie zupkami. Nasz polska
pomidorowa bije je na głowę. Chociaż właściwie to zjedliśmy coś ciekawego. Były
to pieczone szprotki w jakimś sosie i do tego mamałyga.
12.08. niedziela
Wyjeżdżamy z samego rana. Poznajemy sympatycznych Czechów
z Liberca (małżeństwo z córeczką),
którzy przyjechali w nocy do Vama Veche.
Wymieniamy adresy i na tym na razie kończy się nasza
znajomość. Przed nami kilka punktów docelowych. Jedziemy do twierdzy Histria.
Spacer po ruinach w upale nie należy do najprzyjemniejszych, ale daliśmy radę.
Szczególnie Oskarowi twierdza przypadła do gustu- robił zdjęcia każdej
kolumnie.
W Tulczy w ogórku
Szwagra buntują się wycieraczki, u nas po raz kolejny- hamulce. Stanęliśmy na
nocleg za MACIN nad Dunarea Veche. To jakiś kanał łączący Dunaj z inną rzeką.
Dookoła jest lasek, w oddali słychać dźwięki dyskoteki. Rozkładamy się,
grillujemy, pijemy piwko.
13.08.
poniedziałek
Po noclegu nad kanałem Dunaju, wstajemy wcześnie, karmimy
pieski, które nagle zleciały się nie wiadomo skąd. Korki na drogach nas
wykańczają, staramy się omijać większe miasta.
Przez chwilę
jechaliśmy fajną drogą z nowym asfaltem,
ale nagle droga się skończyła, bo trzeba było się przeprawić przez Dunaj.
Upychamy się na prom- ta przyjemność kosztuje nas po 20 lei od auta. Podróż
jest bardzo przyjemna, trwa około20 minut, wieje lekki wietrzyk, świeci
słoneczko. Chcieliśmy przeskoczyć Brailę i zgubiliśmy drogę. Tymczasem robi się
ogromny korek. Okazuje się, że drogą idzie pogrzeb- trumna na ciężarówce.
Musimy wrócić, dacie wyprzedzają nas chodnikiem, wyprzedzają nas też furmanki,
które jadą poboczem. Obok po drodze biegają konie, trzeba uważać, żeby się z
nimi nie zderzyć. Wieczorem docieramy do monasteru Bistrica. Wchodzimy do
cerkwi nieśmiało, nie bardzo wiemy jak się zachować. Robimy zdjęcia i ruszamy w
stronę wąwozu Bicaz. Znowu zaczynają się górki, odczuwamy to po kilku
podjazdach, ale widoki rekompensują trudy podróży. Przejeżdżamy zaporę na Jeziorze
Czerwonym i dalej jedziemy w górę. Znaleźliśmy przyjemną polankę, osłonięta od
drogi i zatrzymaliśmy się na nocleg. Widok mamy wspaniały- w dole widać jezioro
i wąwóz.
14.08. wtorek
Wstaliśmy wcześnie, bo czas zaczął nas gonić. Do granicy był
jeszcze kawał drogi, a Waldek musiał być w czwartek w pracy. Jeszcze przez
chwilę delektujemy się fantastyczną panoramą i ruszamy w dół.
Okazało się, ze jezioro ciągnęło się jeszcze kilka
kilometrów, jakby jechało razem z nami. Zatrzymaliśmy się w jeszcze jednym
monasterze w Mołdawii- Neamt, oglądamy go , robimy zdjęcia i ruszamy w kierunku
Bukowiny.
Jako pierwszy zwiedzamy Monaster Sucevita zwany zielonym.
Jest to prawdziwe dzieło sztuki, jesteśmy pod wrażeniem.
Po drodze pogoda trochę się popsuła. Wyjeżdżamy
serpentynami do Monasteru Moldovita- zwanego czerwonym. Spotykamy tu Michała i
Dawida z Gdańska, którzy podróżują po Rumunii rowerami. Na teren świątyni nie
można wejść w krótkich spodenkach, mniszki dają nam śliczne zapaski do samej
ziemi i tak paradujemy po klasztorze.
Podziwiamy piękne malowidła na ścianach, robimy zdjęcia i
na tym kończymy etap zwiedzania w Rumunii. Teraz pozostało nam tylko dojechać
do granicy i dalej do Polski. Zadowoleni, że tak nam sprawnie wszystko poszło,
skręciliśmy na drogę Vatra Dornei- Bystrzyca ( na mapie zaznaczoną jako
czerwona czyli główna) . Niestety okazało się, że droga jest w budowie ( nie
mylić z remontem). Asfalt skończył się po 2 kilometrach. Co
kawałek były światła i ruch wahadłowy, jeden pas był wysypany kamieniami, a
drugiego w ogóle nie było. Przed nami jechał tir załadowany drewnem , za nami 2
campery i tiry. Zrobiło się ciemno i trzeba było bardzo uważać, żeby nie spaść
z drogi, co chwilę któryś ogórek szurał podwoziem. Na szczęście daliśmy radę
chociaż dodatkową atrakcją były nieoświetlone furmanki, które nagle wynurzały
się z ciemności. Z wrażenia nawet nie zrobiliśmy zdjęcia. Jechaliśmy tymi
wybojami do północy czyli ok.100 km. O 3 kierowcy się zbuntowali i zarządzili
postój. Zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej na kilka godzin snu.
15.08
środa
W teorii zakładaliśmy, że tego dnia około południa
będziemy w domu. Jednak teoria minęła się z praktyką szerokim łukiem i byliśmy
na razie 500 km
od domu. Do Satu Mare dojechaliśmy przed 11. Trzeba było tylko zatankować gaz i
ruszamy. Niestety, mięliśmy pecha, bo na stacji benzynowej przy granicy brakło
gazu i chcąc nie chcąc musieliśmy wracać do miasta. Tylko gdzie? Pytane osoby
nie potrafiły powiedzieć, gdzie znajdziemy gaz, a jeden taksówkarz powiedział
wręcz, że w Satu Mare nie znajdziemy gazu. Nie wiem dlaczego uznaliśmy go za
osobę wiarygodną i jeździliśmy przez pół godziny na ślepo szukając stacji.
Wreszcie szczęście się do nas uśmiechnęło, bo na poboczu przy drodze stał
zaparkowany wóz policyjny- nasz anioł stróż POLITIA FRONTIERA, w środku
siedział policjant, który powiedział nam, gdzie mamy szukać i faktycznie po 3 km znaleźliśmy stację i
zatankowaliśmy. Zostało nam trochę leji, więc trzeba było je wydać- no to
jedziemy do Kauflandu. W mieście oczywiście był straszny korek. Straciliśmy w
sumie 4 godzimy zanim w końcu mogliśmy się skierować ku granicy. Ale
wiedzieliśmy ,że zyskamy 1 godzinę. Poszło gładko. Zadowoleni wjechaliśmy na
super oznakowane węgierskie drogi i już po 4 godzinach przekraczaliśmy granicę
ze Słowacją. Spotkaliśmy 3 polskie samochody i polski autobus.
Około 21 już po zmroku wjechaliśmy do Piwnicznej. Miło
było zobaczyć znajome kąty. Kierowcy byli już strasznie zmęczeni, za kółkiem
spędzili kilkanaście godzin9 po 4 godzinach snu). Ten ostatni odcinek drogi
strasznie się ciągnął. Wadowice, Kęty, wreszcie wjechaliśmy do Jawiszowic i na
Orlen.
Wprawdzie siadły oba rozruszniki, ale pchanie ogórków
uznaliśmy za dodatkową atrakcję.
Przejechaliśmy
prawie 4000 km,
tylko trochę mniej niż w zeszłym roku na Krymie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz