Grecja
2013
20
lipca sobota
Stan
licznika przed wyjazdem 351669
Wyjeżdżamy
spod Inter Marche w siedem samochodów o 9.30- poślizg tym razem tylko 1,5-
godzinny. Wszyscy bardzo się starali. Pogoda nam sprzyja,
niebo lekko zachmurzone, temperatura ok. 20°C. Ósmy samochód ma dojechać.
Jedziemy
w kierunku Słowacji i mniej więcej w połowie trasy zaczął się upał. Udało nam
się ominąć drogi szybkiego ruchu na trasie Korbielów- Sahy, dzięki temu zaoszczędziliśmy
7 € na winietkę. Droga jest całkiem przyjemna, przez pola i wioski ( trzeba
skręcić na drogę E77, potem na Sahy z Bańskiej Bystrzycy) . Na Węgrzech upał
jest już nie do zniesienia- klimatyzacja działa na full, czyli wszystkie okna
są otwarte. Do granicy węgiersko- serbskiej dotarliśmy ok.20.00. Jest sobota,
więc kolejka dość spora- około 500 metrów do punktu odprawy, jakieś 100
samochodów. Dobrze, że upał zelżał. Kiedy stoimy w kolejce zaczyna się coś dziwnego dziać z
samochodami. Najpierw słychać chrumkanie w ogórku, potem w kancioku Kamila i idą
jakieś dymy z kanta Mariusza. 21.10 dotarliśmy do stanowisk węgierskich, po
godzinie do serbskich. Na szczęście tylko oglądają paszporty i „już” o 22.07
jesteśmy w Serbii. Tymczasem w skrzyni ogórka chrumka coraz bardziej…
Ponieważ
na granicy trochę nam zeszło - zaraz zaczynamy szukać noclegu, ale i tak jest
już ciemno. Jedziemy w kierunku Novego Sadu. Skręcamy z autostrady na Suboticę,
chwilę jedziemy między polami, mijamy kompleks turystyczny Palič i stajemy przy
polnej drodze na ściernisku, obok jakiegoś glinianego domu.
Niestety
nie dane nam było odpocząć, bo przecież nastąpiła kumulacja awarii, które do
rana trzeba usunąć:
Ogórek-
chrumkanie w skrzyni biegów, po dolaniu oleju częściowo ustało;
Kanciok
Kamila- awaria sprzęgła, po wyciągnięciu skrzyni biegów, wymieniono sprzęgło;
Kanciok
Mariusza- zawieszenie się rozrusznika, awaria wentylatorów chłodnicy, brak masy.
Do
godziny 3.00 wszystkie awarie zostały usunięte. W tym czasie dojechało ósme
auto z Gawlikami na pokładzie i nareszcie mogliśmy iść spokojnie spać.
21
lipca niedziela
Rano
oglądamy okolicę. Stoimy na ściernisku między polem kukurydzy i polem
słoneczników, w głębi widać ruiny jakiegoś budynku, ni to dom, ni to magazyn,
wszystko wygląda bardzo malowniczo i romantycznie. Jeszcze krótki przegląd samochodów-
w końcu remonty były przeprowadzone przy czołówkach, a w dziennym świetle
czasem widzi się więcej. Na szczęście wszystko gra, awarie zostały opanowane i
ok. 10.15 ruszamy na autostradę. Przed nami 600km do Skopje. Na autostradzie
raz liczą nas jak osobowe, raz jak busy (różnica prawie 100%), wszystko zależy
od humoru pana pobierającego opłatę. W sumie w Serbii płacimy prawie 20 € -
(karta maestro).
Około
80 km od
granicy z Macedonią, w okolicy miasteczka Vladicin Han, ogórek i karmann
Szwagra oddzielają się od reszty, żeby zatankować i pod samą stacją dochodzi do
następnej awarii w ogórku- zrywa się linka od sprzęgła. Niby wszystko gra, bo
wiadomo, że zapasowa linka jest na wyposażeniu, niestety okazuje się po
założeniu, ze linka nie pasuje do ogórka- jest za krótka. Wydawało się, że
będziemy nocować pod stacją i, mimo że ludzie byli życzliwi, każdy, kto
tankował pytał, czy w czymś nam nie pomóc, nie bardzo uśmiechała nam się ta
perspektywa. Miasteczko jest bardzo ładne, obok stacji knajpa, z której
dobiegają odgłosy wesela, pięknie gra jakaś ludowa kapela. Dobrze, że jesteśmy
w dwa samochody, bo Waldek sam miałby ciężko opanować sytuację (chyba). Około
22.00 linka została „dosztukowana” (to od Sztuka przez duże S) i ruszamy w
kierunku granicy z Macedonią. Granicę przechodzimy gładko, wszystko trwa 10
minut i około 23.30 docieramy na nocleg- znowu na ściernisku między
słonecznikami. Jednak w grupie raźniej.
22
lipca poniedziałek
Przed
10.00 ruszamy w kierunku Kanionu Matka,
na Tetowo. Na autostradzie płacimy kartą, ale chyba bardziej opłaca się w euro
(resztę wydają w denarach i ta reszta wystarcza na opłacenie bramek aż do
granicy). Niestety nie udało nam się znaleźć drogi do kanionu- zmyliła nas
informacja z przewodnika. Trzeba było skręcić z autostrady zaraz za Skopje- z
obwodnicy w prawo- jest znak przy drodze. Przejechaliśmy znak i nie było jak
zawrócić. Postanowiliśmy, że kanion zobaczymy w drodze powrotnej i ruszyliśmy w kierunku Ochrydu, zwłaszcza,
że wszyscy byli już spragnieni jakiejś większej wody, upał dawał się we znaki.
Do Jeziora Ochrydzkiego dotarliśmy ok. 16.00. Jezioro jest czyste, plaże w
Ochrydzie zatłoczone, ale wystarczyło odjechać kilka kilometrów od miasta i
udało nam się znaleźć fajne miejsce na odpoczynek. Plaża szeroka, można się
rozłożyć pod drzewkami oliwnymi i przygotować obiad. Spędziliśmy tam kilka
godzin- wszystkim należał się już odpoczynek po tylu godzinach jazdy.
Kolejnym
celem naszej podróży jest klasztor św. Nauma położony nad brzegiem jeziora przy
granicy z Albanią. Św. Naum był uczniem Cyryla i Metodego, a także uczestnikiem
misji ewangelizacyjnej na Morawach, założył klasztor w 905 r., a w 910 został w
nim pochowany.
Dzięki
temu, że byliśmy tam dość późno, udało się obejrzeć go w ciszy i spokoju, bez
tłumów turystów, którzy chętnie odwiedzają to miejsce. Klasztor jest bardzo
malowniczy, podziwiamy świetnie zachowane freski z IX wieku, także wspaniały
widok na jezioro.
Żeby
znaleźć nocleg musimy odjechać od jeziora w kierunku gór i opuścić teren parku
narodowego Golicica ( zakaz biwakowania). Jedziemy więc na przełęcz w kierunku
Jeziora Prespa i tu niespodzianka, bo na przełęczy jest miejsce wyznaczone na
nocleg, z wodą, koszami na śmieci i informacjami o szlakach dla turystów.
Jesteśmy w górach, więc jest dość chłodno, ale to przyjemna odmiana po
ostatnich upalnych nocach. Okolica jest bardzo piękna, podziwiamy pełnię
księżyca. W nocy odwiedzają nas miejscowi i nie były to miłe odwiedziny. Byli
dość agresywni, rzucali arbuzami w namioty, przeklinali po macedońsku i po angielsku, obiecali, że
wrócą rano. Iza dzielnie stanęła w obronie obozowiska, poparta przez tych
chłopaków, którzy zdołali się obudzić i na szczęście wszystko skończyło się
tylko na strachu.
23
lipca wtorek
Rano
budzimy się pośród otoczonych lekką mgiełką gór, podziwiamy widoki. Na miejscu
jest woda, więc można się trochę oporządzić i uzupełnić zapasy w bidonach.
Ruszamy dalej w kierunku Bitoli, ale najpierw musimy objechać Jezioro Prespa.
Jedziemy jeszcze przez jakiś czas skrajem góry, jezioro migocze w dole- trasa
wybitnie widokowa. Zjeżdżamy nad jezioro, które już nie jest takie
krystalicznie czyste jak Ochrydzkie, przy brzegu są glony, ale woda chłodna,
można popływać. Na plaży pełno rybaków, chyba niezbyt byli szczęśliwi jak
zobaczyli taką watahę, zwłaszcza, że dzieci raczej nie zachowywały się cicho.
Nie męczyliśmy ich zbyt długo- chwila plażowania, chłopcy zajęli się autem
Szwagra, trzeba było dokręcić koło, bo były luzy na piaście.
Kierujemy się do
jednej z największych atrakcji turystycznych Macedonii- starożytnego miasta
Heraclea Lyncestis. Założone ono zostało
przez Filipa II Macedońskiego w IV wieku p.n.e. Kiedyś było bardzo ważnym
ośrodkiem strategicznym, dziś z tej dawnej świetności pozostały tylko ruiny.
Największe wrażenie robią dobrze zachowane mozaiki podłogowe w Wielkiej
Bazylice ( niepokryte warstwą piasku w celach ochronnych), amfiteatr, a także
muzeum masek teatralnych. Maski są tak wyeksponowane, że każdy może zrobić
sobie w nich zdjęcie. Największym wzięciem cieszy się oczywiście maska z
rogami.
Po
spacerze kierujemy się już w stronę Grecji, przejeżdżamy blisko granicy z
Kosowem, zaskakuje nas muzułmański charakter okolicy. Granicę przekraczamy w
Niki- tylko kontrola paszportów, wszystko trwa 15 minut. Naszym następnym celem
są Meteory, dzieli nas od nich około 200 km, więc już dzisiaj tam nie dojedziemy.
Ale plan mamy taki, żeby dotrzeć jak najbliżej monastyrów, wstać raniutko i
zdążyć je zwiedzić jeszcze przed tłumami turystów. Zatrzymujemy się na nocleg
na ściernisku i podziwiamy piękny czerwony księżyc.
24
lipca środa
Pobudka wcześnie- 6.30, bo
musimy wyruszyć na Meteory przed 8.00. Metéora po grecku znaczy "klasztory
zawieszone w niebie". I rzeczywiście, prawosławne monastyry wydają się być
zrośnięte z wysokimi skałami, na których je zbudowano. Gigantyczne,
różnokształtne ostańce piaskowe wydają się niedostępne, tymczasem rozsiane na
ich czubkach klasztory są dziełem ludzkich rąk. Na wysokości nawet 534 metrów n.p.m. od
setek lat mają swój dom mnisi. To oni stworzyli to miejsce i udostępnili je
turystom.
Dzięki
pełnej mobilizacji wszystkich uczestników wyprawy udało nam się dotrzeć na
miejsce przed autobusami pełnymi turystów i Monastyr Św. Warlaama kontemplujemy
w kameralnym gronie, w ciszy i spokoju. Oczywiście przed wejściem trzeba się
odpowiednio ubrać - panie zakryte kolana
i ramiona, panowie długie spodnie, koszulka z rękawami. Niestety, zanim
pokonaliśmy odległość do Wielkiego Monastyru, już zjechały się tabuny turystów
i nastrój zadumy i kontemplacji diabli wzięli. Jedyna korzyść to taka, że można
było się dołączyć do polskiej wycieczki i posłuchać przewodnika. Robimy jeszcze
objazd trasą widokową wokół innych monastyrów i podziwiamy trud jaki został
włożony w ich wykucie w skałach.
Około
11.00 ruszamy dalej w kierunku Delf. Po drodze zatrzymujemy się na obiad na
parkingu pod miasteczkiem. Okazało się, że nie był to zwykły parking, bo nagle
zauważyliśmy, że podjeżdża zapakowana na maksa ciężarówka, a kierowca wrzuca
monety do jakiegoś urządzenia. Była to po prostu waga towarowa na wrzutki, no i
zaczęła się zabawa, bo oczywiście każdy chciał się zważyć. Zaczęły się zakłady,
kto najcięższy, kto najlżejszy, w końcu stanęło na tym, że kto najcięższy
stawia. Zgodnie z oczekiwaniami wygrał Szwagier ze swoim karmannem gipsy -2600 kg
Ogórek
2300 kg
Żebrok
Krzycha 2560 kg
Żebrok
Grzesia 2320 kg
Kant
Skóry 2260 kg
Kant
Piranii 2160 kg
Wszyscy byli bardzo spragnieni wody, więc udaliśmy się w kierunku wód termalnych w
okolice wąwozu Termopile. Niewiele osób wie o tym miejscu, jest to nieczynny
obiekt, po którym zostały zdewastowane budynki, ale źródło działa. Był
popołudniowy grecki skwar, marzyliśmy o tym, żeby się trochę ochłodzić , a tu
woda nie dość, że ma temperaturę 40°C,
to jeszcze zapach zgniłych jaj. Początkowo wszyscy patrzyli z obrzydzeniem na
żółte, oślizgłe kamienie, po których spływały stróżki gorącej wody, jedynym
godnym uwagi miejscem był dający nieco ochłody mały wodospad. Wystarczyło
jednak kilkanaście minut, a wszyscy siedzieli zanurzeni po szyję w tej gorącej
wodzie i z lubością ślizgali się dupami po kamieniach. Długo w takiej wodzie
wytrzymać się nie da, więc z lekkimi zawrotami głowy musieliśmy wychodzić
schłodzić się w upalnym wieczornym powietrzu.
Tymczasem
w ogórku silnik zaczął się mocno grzać i pluć olejem, na szczęście ruszył.
Po
kąpieli w gorącej siarkowej wodzie, postanowiliśmy wykąpać się w morzu.
Zjechaliśmy z autostrady na miasteczko Kamena Vourla i za znakami na kamping zatrzymaliśmy
się prawie w morzu. Kamping okazał się zamknięty na głucho, więc
zakotwiczyliśmy wzdłuż morza. Wreszcie orzeźwiająca kąpiel, jest czas na małe
pranie i odpoczynek.
Kiedy
ogórek trochę ostygnął, można było sprawdzić, co jest przyczyną przegrzewania
się silnika, sprawa wyglądała poważnie. Okazało się, że kabelek spadł ze świecy
i usterka została usunięta w ciągu paru
minut. Odetchnęliśmy z ulgą i mogliśmy oddać się błogiemu leniuchowaniu.
Wieczorem zaobserwowaliśmy odpływ, morze cofnęło się o kilka metrów, odsłoniło
gołe kamienie i całą masę różnego rodzaju muszli, które normalnie leżą na dnie.
W
oddali widać było migocące światłami miasteczko- postanowiliśmy je odwiedzić
zanim ruszymy w dalszą drogę.
25
lipca czwartek
Kiedy
rano budzimy się, morze jest już na swoim miejscu, po gołych kamieniach nie ma
śladu. Idziemy zobaczyć, co dzieje się w nieczynnym kampingu obok naszego
obozowiska. Wygląda jakby kilka lat temu ktoś porzucił wszystko i zostawił na
pastwę losu. Urządzenia są zdewastowane, ale głównie przez wdzierające się do
środka palmy, wszystko wygląda bardzo malowniczo. Po śniadaniu przejeżdżamy na
miejską plażę, z prysznicami, parasolkami. Po drugiej stronie drogi,
naprzeciwko plaży znajduje się śliczny kościółek, dzisiaj niestety zamknięty. W
mieście ogólnie jest mało turystów, a przynajmniej nie widać ich ani na plażach
ani w tawernach. Idziemy na grecki obiad z mussaką, sałatką grecką, tzatziki.
Do popołudnia odpoczywamy i korzystamy z ciepłego morza i plaży.
Postanowiliśmy,
że zaoszczędzimy trochę na autostradzie i do Delf pojedziemy drogami
podrzędnymi, zwłaszcza, że na mapie wszystko wyglądało całkiem przejrzyście.
Ale kiedy dołączyły się GPS-y, to zgubiliśmy się bardzo szybko. Jechaliśmy
przez gaje oliwne, drogami szutrowymi, zawracaliśmy i tak przez kilka godzin.
Zaoszczędziliśmy kasę, ale straciliśmy mnóstwo czasu, bo do Delf dojechaliśmy
około 18.30. Początkowo wydawało się, że nie zdążymy nic zobaczyć, ale
wykopaliska są czynne do 20.00, więc ostatecznie byliśmy zadowoleni, że możemy
podziwiać ruiny w przyjemnym wieczornym chłodzie. Gdyby przyszło nam chodzić
tutaj w pełnym słońcu, myślę, że nie doszlibyśmy do końca trasy. Delfy mieszczą
się na spadzistym górskim tarasie, nad którym górują skalne szczyty Parnasu.
Ruiny świątyń i pozostałych zabudowań położone są w rożnych miejscach tarasu.
Prowadzą do nich kręte i miejscami strome ścieżki. Przed setkami lat z jednej
ze skalnych szczelin wydobywały się gazy, które miały właściwości
halucynogenne, i dlatego powstała tu wyrocznia. Badania geologiczne z końca XX
w. udowodniły, że główna świątynia stała na przecięciu dwóch uskoków
geologicznych, zaś w okolicznych skałach odkryto martwicę wapienną, czyli
trawertyn, wydzielającą w określonych warunkach etylen, który wdychany może
powodować halucynacje. Miasto jest świetnie zachowane, ogromne wrażenie robi
teatr, stadion, świątynia Apollina no i oczywiście pobudzający wyobraźnię kamień,
przy którym znajdowała się wyrocznia i gdzie Pytia przepowiadała swoje
proroctwa.
Usiłowaliśmy
znaleźć nocleg na dziko i nawet udało nam się zjechać z drogi na coś w rodzaju
parkingu czy polany z wielkim drzewem figowym, ale w ciągu godziny pojawił się
patrol policji, i niestety musieliśmy się wynieść. Dookoła było za dużo
kampingów i kogoś bolało, że nie zarobi, a może chodziło też o bezpieczeństwo
przeciwpożarowe, w końcu wszystko dokoła suche jak pieprz. Przejeżdżamy więc w
poszukiwaniu noclegu, dopiero drugi kamping nam odpowiada 25€ od auta. Jest to
kamping w miasteczku ITEA KIRRA nad morzem, plaża z kamyczkami, woda czysta.
Dziś są imieniny Krzycha, więc będzie trochę zabawy i leniuchowania.
26
lipca piątek
Imieniny
bardzo udane. Pośpiewaliśmy trochę, powygłupialiśmy się, Magda przygotowała greckie
specjały na spróbowanie, z trunków greckich to wchodzi nam jedynie wino, bo uzo
jakoś nikomu nie przypadło do gustu. Ciężko się wstaje, ale trzeba jechać
dalej. Zanim ruszymy, jeszcze zażywamy kąpieli w morzu i oczywiście do maksimum
wykorzystujemy dostęp do pryszniców. Dzisiaj w planie mamy Olimpię.
Olimpia jest jednym z najważniejszych
stanowisk archeologicznych Grecji, wpisanym na listę UNESCO. To tu odbyły się
pierwsze igrzyska olimpijskie w 776 roku p.n.e. Olimpia była również głównym
miejscem kultu Zeusa, skąd też wywodzi się nazwa miasta. Położona jest na
terenie Peloponezu, w regionie Elida. Czeka nas jeszcze przeprawa przez most Rio- Antrio, łączący kontynent z Peloponezem. Został on
wybudowany w najwęższym miejscu Zatoki Korynckiej pomiędzy małym portem Rion na
północnym brzegu Peloponezu, a miejscowością Antrion na południowym brzegu Grecji kontynentalnej.
Most ma długość 2883 m,
szerokość 27,2 m,
oddano go do użytku tuż przed
inauguracją XXVIII Letnich Igrzysk Olimpijskich
w Atenach
Do
Olimpii dojeżdżamy około 18.00. Idealna pora na zwiedzanie, chociaż czasu
trochę mało, bo czynne do 19.00.Wstęp do ruin 6€, osobno trzeba zakupić bilet
do muzeum 3€, ale warto, zbiory są naprawdę imponujące. Wśród eksponatów można
zobaczyć wiele wspaniałych rzeźb z czasów greckich i rzymskich. Dwie
najcenniejsze rzeźby znajdujące się w muzeum to posągi Nike Pajoniosa i Hermesa
Praksytelesa, wyeksponowane w dwóch oddzielnych pomieszczeniach. Posąg Nike
jest w znacznym stopniu uszkodzony, nie zachowały się niestety skrzydła. Z
kolei posąg Hermesa jest jedną z najlepiej zachowanych rzeźb z okresu Grecji
klasycznej. Boski posłaniec trzyma na lewej ręce małego Dionizosa. Posąg
Hermesa można obejść dookoła i przyglądać się kunsztowności z jaką został
wykonany.
Jest
już dość późno, więc musimy szukać noclegu, jedziemy w góry z dala od
miasteczka, żeby nas nikt nie wypatrzył. Stajemy na leśnej drodze, gdzie
dojeżdżają chyba tylko drwale, dokoła cisza i spokój. Jest chłodno, przyjemnie
się śpi, gdy temperatura spada poniżej 25°C.
27
lipca sobota
Budzimy
się w pięknych okolicznościach przyrody, słychać cykady, słońce jest jeszcze za
drzewami, więc czuć przyjemny chłodzik. Około 9.00 ruszamy w kierunku morza.
Przejeżdżamy przez malownicze miasteczka z bardzo wąskimi uliczkami. Ledwo się
mieścimy, nie wiem, co by było gdyby ktoś nadjechał z przeciwka, do tego
dostawcy stają na środku drogi na światłach awaryjnych i niczym się nie
przejmują. Docieramy do miejscowości
Kardamili i zatrzymujemy się na kampingu Kalabria ( 20€ od samochodu).
Schodzimy na plażę i delektujemy się chwilą. Jest tutaj tak pięknie, że
postanowiliśmy dać sobie trochę wytchnienia i zostajemy na dwie noce.
Plaża
jest bardzo malownicza, piaszczysta, trochę głazów wystaje przy brzegu. Jest
wypożyczalnia sprzętu wodnego, można więc popłynąć łódką do pobliskich jaskiń.
Wieczorem
wybraliśmy się na mały spacer po miasteczku ( deptaku wzdłuż plaży) i wreszcie
zobaczyliśmy, że w Grecji są turyści. Sami też stanowiliśmy atrakcję
turystyczną, kiedy Kamil zrobił nam musztrę przed wyjściem z kampingu ( w
szeregu zbiórka, do dwóch odlicz, czwórki twórz, naprzód marsz) i wreszcie
mogliśmy się policzyć. Wylądowaliśmy w tawernie
o
wdzięcznej nazwie „U rzeźnika”, chociaż to nie nazwa nas przyciągnęła, ale
muzyka na żywo wykonywana przez trójkę panów z gitarami, jeden z nich pięknie
śpiewał. Ku uciesze obsługi i gości zatańczyliśmy wszyscy „zorbę” na środku
lokalu.
28
lipca niedziela
Dziś
w planie plaża i wycieczka rowerkami wodnymi do jaskini. Upał od samego rana.
Blokujemy wszystkie pojazdy z wypożyczalni i płyniemy kawałek, z boku skarpy
wpływa się do groty. Można zejść z rowerka, ponurkować. Co niektórzy mają potem
problem z wgramoleniem się z powrotem na rowerek. Obserwujemy pod wodą śliczne
czerwone rozgwiazdy, które przycupnęły pod kamieniami. Na plaży nie da się
długo wytrzymać, idziemy więc do miasteczka na obiad spróbować mussaki i
suflaków. Wzdłuż plaży ciągnie się cały pasaż handlowy, robimy krótki przegląd
pamiątek i wracamy na plażę. Jedną z
największych atrakcji kampingu zwłaszcza dla dzieci jest mały skrawek placu, na
którym można „złapać” Internet. Wieczorem siadamy z gitarą i próbujemy
przećwiczyć opanowane wcześniej kawałki. Najlepiej wychodzi nam „Whisky” Dżemu
no i oczywiście „Ukraina”, Waldek się rozkręca („Dziś prawdziwych Cyganów już
nie ma”), kiedy wpada mu w ręce tamburyn, niestety nie może rozwinąć skrzydeł,
bo jest już cisza nocna i większość gości chce spać. Tamburyn musimy schować.
Uciszają nas kilka razy, w końcu o 1.00 kapitulujemy i idziemy spać.
29
lipca poniedziałek
Rano
znowu plaża, prysznic i ruszamy dalej. Ogórek po dwóch dniach postoju ma
problem z akumulatorem. Nie pomaga ładowanie, Krzysiek rusza na pomoc i
przypala sobie sprzęgło podczas holowania. W końcu ogór zapala i możemy jechać
dalej.
Pomału
zmierzamy w kierunku półwyspu Mani. Leży on na środkowym z trzech palców -
półwyspów wysuwających się w morze z masywu Peloponezu. Im bardziej na południe
tym krajobraz staje się bardziej surowy i dziki, a domy przybierają kształt
kamiennych wież, symbolu wojowniczej przeszłości regionu. Wysokie wieże
ustawione jak baszty w zamku połączone murami, maja w swoim obrębie kościółek i
inne niezbędne budynki. Powstały one ze względów obronnych. Jeśli jedna z
rodzin obraziła lub uśmierciła członka innej biciem w kościelne dzwony
ogłaszano krwawą zemstę. Uwikłane w spór klany zamykały się w wieżach. Wojny
trwały całymi latami i obejmowały kolejne pokolenia. Zaopatrzenie wież nie
nastręczało żadnych trudności. Kobiety nie uczestniczyły w walkach i mogły się
swobodnie przemieszczać. Walkę przerywano jedynie na czas zbiorów. Wendetę
kończyło jedynie całkowite zniszczenie przeciwnika lub jego pełna kapitulacja.
Ostatnie takie zajścia miały miejsce we wsi Kita w1870 r. Położyła im kres
dopiero interwencja greckiej armii.
Pierwszym
celem naszej podróży są groty Pirgos Dirou- to jedna z największych atrakcji
tego regionu. Musimy czekać ponad godzinę na wejście, bo tylu jest chętnych na
zwiedzanie. Każdy dostaje swój numerek i czeka cierpliwie, kiedy zostanie
wyczytany. Trzeba się bardzo skupić, bo pani czyta numerki niewyraźnie po
grecku i angielsku. Na początek dostajemy kamizelki ratunkowe, potem idziemy do
podziemnej przystani dla łodzi. Cala trasa podzielona jest na dwa etapy.
Pierwszy wodą, jaskinia, dobrze oświetlona, pozwala na podziwianie sal i
korytarzy wypełnionych stalaktytami i stalagmitami. Woda czysta jak łza. Łatwo
uderzyć głowa w skałę, przewodnik cały czas ostrzega, żeby głowy trzymać nisko.
Potem jeszcze spacer korytarzami. Cała wycieczka trwała około 50 minut. Żadna z
nich nie była stracona!
Jedziemy
dalej wzdłuż wybrzeża Peloponezu, mijając kolejne wioski, w których można
podziwiać domy z wieżami. Tworzą one bajkowy krajobraz, kilka razy stajemy,
żeby zrobić zdjęcia.
Kierujemy się w stronę Przylądka Matapan. To najbardziej na południe wysunięty punkt Grecji kontynentalnej. Tu właśnie znajduje się według legendy wejście do Hadesu, tutaj Herakles wszedł do Hadesu po psa Cerbera.
Kierujemy się w stronę Przylądka Matapan. To najbardziej na południe wysunięty punkt Grecji kontynentalnej. Tu właśnie znajduje się według legendy wejście do Hadesu, tutaj Herakles wszedł do Hadesu po psa Cerbera.
Kąpiemy
się w zatoczce w krystalicznie czystej wodzie, mamy chwilę czasu na obiad.
Trzeba zacząć szukać noclegu. Jest już ciemno, więc wjeżdżamy na parking przed
tawerną w miejscowości Kokala. Pytamy właściciela, czy możemy przenocować- nie
ma nic przeciwko, tylko rano musimy się zwinąć przed otwarciem tawerny, żeby
nie blokować miejsca na parkingu. No i oczywiście zamówić coś w lokalu. To nam
akurat pasuje, bo nikomu nie chce się już przygotowywać kolacji, ale niestety w
tawernie nie ma już nic do jedzenia, musimy zadowolić się trunkami. Nasza
cierpliwość zresztą zostaje wystawiona na próbę, bo na podanie wina i piwa do
stolika czekaliśmy dobre pół godziny. Kelner miał dość luźne podejście do
swoich obowiązków. Mogli na nas zarobić, w końcu trochę nas było i każdy
spragniony, a tak to przenieśliśmy się do samochodów w celu kontynuowania mile
zaczętego wieczoru.
30
lipca wtorek
Rano
nie mamy za wiele czasu, bo musimy się zwinąć z parkingu przed 10.00. Zaliczamy
jeszcze szybką kąpiel w morzu. Woda czysta, słońce pięknie oświetla dno. Na
plaży leżą białe kamienie, trzeba chodzić w butach. Ruszamy trasą widokową w
kierunku Githio- na targ rybny. Chcemy sobie zrobić ucztę , każda rodzina ma
przygotować danie według własnego pomysłu. Robimy zakupy, ale szybko
kapitulujemy, ponieważ upał jest straszny. Niedaleko miasteczka znaleźliśmy
bardzo przyjemną plażę z malowniczym wrakiem statku niedaleko brzegu. Jemy szybki obiad, jeszcze
krótki spacer do wraku, kilka zdjęć i ruszamy dalej.
Część wycieczki jedzie
prosto na kamping, aby zająć się przygotowaniem uczty, a część jedzie do
Monemvasii. Trzeba trochę nadłożyć drogi, żeby zobaczyć to średniowieczne
miasteczko, ale było warto. Poza Grecją
miejscowość ta jest prawie nie znana, a szkoda, bo bez wątpienia jest to
jedna z największych osobliwości tego kraju. Monemvasia, zwana Gibraltarem
Grecji, to ogromna skała wyrastająca z morza u wybrzeży Peloponezu,
połączona ze stałym lądem wąską groblą. Położona od strony morza osada, jest
niewidoczna i praktycznie niedostępna od strony lądu. A od strony
morza chronią ją potężne fortyfikacje. Nic dziwnego, że przez całe wieki
miejsce to jako ostatni bastion na całym Peloponezie poddawało się wrogom.
Zwiedzamy
Dolne Miasto, w którego centrum znajduje się rynek z armatą i studnią
pośrodku Przy rynku stoi największy kościół - katedra pod wezwaniem Chrystusa Pojmanego z XIII wieku
(odbudowany w 1697r. przez Wenecjan). Na drugim krańcu miasteczka są
jeszcze dwa większe kościoły: Matki
Boskiej, którego dzwon wisi na starej akacji oraz św. Mikołaja w którym przez lata
mieściła się szkoła. Obydwie świątynie wybudowali (lub odbudowali) Wenecjanie
w XVIIIw. Wspinamy się po skarpie na Górne Miasto, jedynym ocalałym
budynkiem jest tu XIII-wieczny kościół św. Zofii (Agia Sofia), stojący
w najwyższym miejscu skały. Podziwiamy wspaniały widok, jaki rozpościera
się poniżej skarpy. Dopiero o północy docieramy na kamping ( Zaritsi w Tirou -
20€ od auta). Oczywiście jest już po uczcie, ale obiecujemy sobie nadrobić
wszystko na następny dzień, zwłaszcza, że ryby chłodzą się w lodówce.
31
lipca środa
Do
12.00 musimy zwinąć się z kampingu, więc trzeba szybko korzystać z wszystkich
udogodnień cywilizacji czyli wziąć prysznic, zrobić pranie i tym podobne przyjemności. Plan mamy taki,
że przejedziemy kawałek, poszukamy przyjemnej plaży i odpoczniemy trochę.
Chwilowo musieliśmy się jeszcze smażyć na patelni w 40 stopniowym upale, bo wyrwało
węża z chłodnicy oleju w ogórku. Na morze możemy popatrzeć tylko z góry, bo
stoimy na wysokiej skarpie. Na szczęście był z nami Jasiek ze swoją terenówką i
podholował ogórka do najbliższej wysepki, bo staliśmy na wąskiej serpentynie,
do tego pod górkę. Awaria dość szybko została usunięta.
Tymczasem reszta ekipy nie próżnowała i wypatrzyła śliczną plażę z bulwarem palmowym. Każdy pojazd miał do dyspozycji swoją palmę, która dawała cień, a także pozowała do zdjęć.
Tymczasem reszta ekipy nie próżnowała i wypatrzyła śliczną plażę z bulwarem palmowym. Każdy pojazd miał do dyspozycji swoją palmę, która dawała cień, a także pozowała do zdjęć.
Następnym punktem naszej wyprawy są Mykeny. To
starożytne miasto greckie, w którym znajduje się cmentarz królewski odkryty
przez Schliemanna i Stamatákisa. To tu Schliemann odnalazł słynną "Złotą
maskę" z domniemaną podobizną króla Agamemnona. Obecnie słynna maska
uświetnia zbiory Muzeum Archeologicznego w Atenach (też nam się udało zobaczyć)
Kiedy dojechaliśmy na miejsce, mocno się
zdziwiliśmy, bo okazało się, że wykopaliska czynne są tylko do 18.00 ( a była
17.30). Znowu zmylił nas przewodnik, w którym jak byk było, że czynne do 19.00.
Ale co było robić, zakupiwszy bilety (6€), biegiem ruszyliśmy zobaczyć Lwią
Bramę i skarby zgromadzone w muzeum, na sam grobowiec Agamemnona nie starczyło
już czasu. Widząc naszą desperację i pęd do kultury antycznej, przewodnik
pokazał nam inny grobowiec, prawie identyczny jak ten sławny, byliśmy więc
usatysfakcjonowani.
Zjechaliśmy
do miasteczka i spokojnie mogliśmy pobuszować po sklepach z pamiątkami.
Dalej
ruszamy w kierunku Epidauros. Po drodze zatrzymujemy się na nocleg na kampingu
IRIA BEACH z basenem nad morzem. Możemy dokończyć rybną ucztę- Waldek
opanierował chyba z 2
kilogramy pysznych małych rybek (nazwa była po grecku,
więc nie wiemy do końca co jedliśmy) - były fantastyczne. Beata jako nasz
tłumacz wyprawowy, dzwoni do Aten, na kamping Athens i rezerwujemy miejsce, jak
się później okazało zupełnie niepotrzebnie, bo turystów jak na lekarstwo.
1
sierpnia czwartek
Kamping
IRIA BEACH jest bardzo fajny. Szczególną atrakcję, zwłaszcza dla dzieci stanowi
basen, musimy więc dać im trochę czasu na zabawę, w końcu dzielnie znoszą trudy
podróży. Oczywiście dorośli też przy okazji korzystają z chwili wytchnienia. Do
Epidauros mamy około 40 km,
wyruszamy około 14.00.
Epidauros
jest jednym z najważniejszych miejsc starożytnej Grecji, a najlepiej na świecie
zachowany teatr zachwyca od lat rzesze turystów. Jednak w starożytności to nie
teatr, lecz największe w Grecji Sanktuarium Asklepiosa-boga medycyny
przyciągało tu potrzebujących z całego antycznego świata. Na ogromnym terenie
znajdowały się budynki, które dziś nazwalibyśmy szpitalem, hotelem sanatoryjnym,
liczne świątynie, teatr, odeon, stadion i najbardziej tajemniczy tholos. Leczono
tu operacyjnie, stosowano zabiegi fizjoterapii, balneologii, leczono dietą,
ćwiczeniami fizycznymi. Znane było szeroko ziołolecznictwo. Nie zaniedbywano
również sfery psychicznej jako ważnego czynnika w leczeniu. W muzeum na terenie
wykopalisk można zobaczyć wiele interesujących eksponatów wydobytych przez
archeologów( m.in. narzędzia chirurgiczne z czasów rzymskich).
Teatr
w Epidauros to jeden z najwspanialszych zabytków Grecji antycznej, słynie ze
swoich rozmiarów, a przede wszystkim z doskonałej akustyki. Wypowiadane przez
znajdującą się na scenie osobę słowa są doskonale słyszalne na całej ogromnej
widowni, pomimo braku nowoczesnej techniki elektronicznej, starożytni Grecy
potrafili się bez niej doskonale obyć.
Teatr
został zbudowany prawdopodobnie przez Polikleta Młodszego około 300 roku p.n.e.
Mógł pomieścić 14 tysięcy widzów. Sprawia imponujące wrażenie, urzeka ogromną
przestrzenią. Składa się z 55 rzędów siedzeń ułożonych w dwóch kondygnacjach. Z
górnych rzędów można podziwiać wspaniały widok na okoliczne wzgórza, a także
wsłuchać się w szepty dobiegające z orchestry.
Naładowani
pozytywną energią, płynącą niewątpliwie z sanktuarium Asklepiosa, ruszamy dalej
w kierunku Kanału Korynckiego. Zatrzymujemy się na nocleg na kampingu ISTCHMIA
BEACH. Na terenie kampingu jest basen, plaża prawie za naszym ogórkiem. Stoimy
w boksach oddzieleni od siebie żywopłotem, więc nie jest już tak przyjemnie jak
zawsze. Naszym zadaniem na dzisiaj jest opracowanie strategii na Ateny. Nie
chcemy wjeżdżać samochodami do centrum, więc wymyśliliśmy, że zostawimy je na
kampingu, a sami metrem pojedziemy zwiedzać stolicę. Był to dobry pomysł, bo
znalezienie parkingu dla 8 samochodów razem, w centrum Aten, było raczej mało
prawdopodobne. Z kampingu do przystanku metra można dojechać autobusem lub
zrobić sobie mały spacerek( ok. pół godziny drogi)
2
sierpnia piątek
Wcześnie
rano ruszamy w kierunku Kanału Korynckiego. Łączy on Morze Egejskie z Jońskim,
przecinając Przesmyk Koryncki,
czyli wąski pas lądu między kontynentalną Grecją a największym półwyspem Hellady – Peloponezem. To z pewnością najsłynniejsza tego typu „trasa” w
Europie. Można powiedzieć, że jego historia sięga aż VI wieku p.n.e., gdy
stworzono pierwsze plany przekopania terenu. Jednak kanał oficjalnie ukończono
i otwarto dopiero pod koniec XIX wieku. Do dziś stanowi jeden z ważniejszych i
robiących ogromne wrażenie cudów techniki, a także obowiązkowy punkt wycieczek
objazdowych po Grecji. Zatrzymujemy
się na górnym moście, bo akurat widać, że będzie wpływał statek. Obserwujemy
całą operację jak maleńki holownik przeprowadza kolosa przez wąski przesmyk. Z
góry wydaje się, że od brzegu dzielą go centymetry.
Około
10.30 zameldowaliśmy się na kampingu Athens pod Atenami. Pani w recepcji
skrupulatnie liczy każdy samochód, każdą osobę i każdy namiot, dobrze, że nie
policzyła kanadyjek, na których spali miłośnicy noclegu pod gołym niebem.
O
11.00 wyruszamy w kierunku stacji metra (ok. 3 km). Dostaliśmy mapki
okolicy i instrukcje jak dojść, ale korzystaliśmy też z pomocy GPS-a. W metrze
jest dokładny plan wszystkich linii, więc można bez problemu się w tym
rozeznać. Z jedną przesiadką dojechaliśmy pod sam Akropol.
Spędziliśmy
11 godzin na zwiedzaniu Aten. Zobaczyliśmy w tym czasie Narodowe Muzeum
Archeologiczne, Muzeum Akropolu, Akropol, Agorę grecką i rzymską. Akropol robi
wrażenie, ale szpecą go rusztowania, podobno niezbędne dla archeologów,
prowadzących badania. Najciekawsza atrakcja to uroczysta zmiana warty pod
Gmachem Parlamentu przy Grobie Nieznanego Żołnierza. Wartę pełnią evzoni czyli
grecka reprezentacyjna formacja wojskowa. Są to żołnierze wybrani spośród
najprzystojniejszych, rosłych poborowych. Podczas pełnienia honorowej straży
stoją nieruchomo, a zmiana pozycji przysługuje ewzonowi co pół godziny. Ewzoni
są odpowiednikami angielskich wartowników sprzed Buckingham Palace i podobnie
jak w tamtym przypadku, zarówno sami żołnierze, jak i zmiana warty, są atrakcją
turystyczną. Ceremonia zmiany warty na placu prowadzona według sztywnych reguł,
z musztrą na pograniczu patosu i groteski, odbywa się o pełnych godzinach,
przez całą dobę. Kwadrans później zmieniani są gwardziści przed pałacem
prezydenckim. Jednym z wyróżników ewzonów jest ich tradycyjny strój. Ubrani są
w plisowane krótkie spódniczki, tzw. fustanelle, zaprasowane
w 400 fałd upamiętniających 400 lat niewoli tureckiej. Na głowie noszą czerwone
czapki z frędzlami na wzór turecki. Na nogach mają założone białe getry z
doczepionymi za kolanami pomponami. Pompony zdobią również caruchi, podkute
czerwone trzewiki. Ważnym elementem ich ubioru są szerokie skórzane pasy.
Przypominają, że w górach pas- symbol męskości, jednocześnie pełnił funkcję
schowka na pieniądze, do niego przypinano szablę i za niego wtykano pistolety.
Wg tradycji fustanele z wszytymi w nie blachami pełniły niegdyś rolę elastycznego pancerza. Chroniły przed szablą i kulami to, co dla ciągłości rodu i narodu najważniejsze, jednocześnie nie krępując ruchów w górskim otoczeniu.
Wg tradycji fustanele z wszytymi w nie blachami pełniły niegdyś rolę elastycznego pancerza. Chroniły przed szablą i kulami to, co dla ciągłości rodu i narodu najważniejsze, jednocześnie nie krępując ruchów w górskim otoczeniu.
Zostajemy
w stolicy do wieczora, żeby zobaczyć wszystkie te wspaniałości oświetlone
sztucznym światłem i faktycznie widok jest imponujący.
Po
23.00 wracamy na kamping i padamy ze zmęczenia.
3
sierpnia sobota
Z
Aten ruszamy w stronę znanego nam już miasteczka Kamena Vourla. Mamy tam pewny
nocleg i ładną plażę. Dzisiaj jest tu wyjątkowo tłoczno, chyba dlatego, że jest
sobota. Ale i tak najwięcej ludzi siedzi na basenach przy hotelach dosłownie
naprzeciwko plaży. Widocznie niektórym sprawia przyjemność przebywanie w takim
tłumie. Dzięki temu mamy plażę prawie dla siebie, spotykamy zaprzyjaźnionego
pana, który handluje sukienkami, na trawniku pod palmami przygotowujemy obiad.
Żyć nie umierać! A mamy po czym odpoczywać- cały dzień wędrowaliśmy po Atenach.
Na nocleg przejeżdżamy na plażę koło nieczynnego kampingu. Możemy trochę
rozwinąć skrzydła z gitarami i śpiewem, ale tamburyn dalej schowany, nie chcemy
za bardzo rzucać się w oczy. Waldek bez tamburyna, ku uciesze wszystkich,
promuje następny przebój- „Córkę grabarza”.
4
sierpnia niedziela
Około
10.00 wyjeżdżamy w dalszą drogę, tym razem naszym celem jest Volos na Półwyspie
Pilion. Musimy wjechać w góry i nie przewidzieliśmy, że będzie to takie trudne
dla naszych autek. Już po drodze pogubiliśmy się i część pojechała drogą
widokową na Makrynitsę, i zagotowała auta, Szwagier ruszył drogą bardziej
płaską wzdłuż zatoki. Koniecznie chcieliśmy zobaczyć najstarszego w Grecji
platana, który znajduje się w Tsangaradzie. Oznaczało to znowu kilkanaście
kilometrów wąskich serpentyn o dość dużym nachyleniu. W końcu zagotowaliśmy
hamulce i trzeba było zawrócić. Zdecydowaliśmy, że jedziemy na kamping do
Horewto. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze przy malowniczym wodospadzie, auta
też odpoczęły w tym czasie. Jeszcze trochę jechaliśmy wzdłuż klifu, zanim droga
nie opadła do poziomu morza.
Kiedy wreszcie dojechaliśmy do Horewto, okazało
się, że nie możemy wjechać na kamping, bo jest tam jakaś impreza i cały kamping
jest wynajęty. Nie pozostało nam nic innego jak znaleźć większy parking i mieć
nadzieję, że nikt nas z niego nie przegoni. Wypatrzyliśmy nawet jeden, na
którym stał kamper z Austrii. Postanowiliśmy, ze wrócimy tu wieczorem, a na
razie idziemy na plażę. Morze jest spokojne, plaża składa się z ogromnych
głazów. Dziś niedziela, więc mamy problem z zakupami, bo sklepy są zamknięte.
Jazda po górach masywu Pilion okazała się za trudna dla naszych samochodów,
musimy więc zadowolić się czystym morzem i plażą. Jak zwykle zrobiliśmy krąg z
samochodów i wieczór spędziliśmy całkiem przyjemnie. Posiedzieliśmy chwilę z tą
myślą, że raniutko żegnamy niezbyt dla nas przyjazne góry. W nocy morze
wzburzyło się, słychać fale bijące o głazy. Obok nas szumi rzeczka wpływająca
do morza.
5
sierpnia poniedziałek
Po
śniadaniu ruszamy w kierunku Litochoro. Przed nami jeszcze sporo serpentyn do
przejechania. Na chwilę zatrzymujemy się, bo Skórze zerwała się linka od gazu-
coś nie możemy wyjechać z tych gór. Temperatura spada do 19°C. W końcu zjeżdżamy w
stronę Olimpu i szukamy kampingu nad morzem. Część ekipy jutro będzie uderzać na
górę bogów, a część chce zostać na plaży, musimy zadowolić obie grupy. Kamping
nazywa się Olimpos Zeus, rozkładamy się w cieniu drzew, do morza niedaleko.
Plażujemy do wieczora, trzeba wypocząć przed jutrzejszą wyprawą. Ekipa, która
zdecydowała się na Olimp to: Skórki w komplecie, Kamil z Kubą, Szwagier z
Hubertem, Grzesiu z Mikołajem i Olgą oraz Krzychu. Reszta zostaje na kampingu.
6
sierpnia wtorek
Ekipa
olimpijska wyruszyła o 5.00 w dwa samochody, bo trzeba jeszcze dojechać do
schroniska. Przed nimi 6 godzin marszu w górę i 6 z powrotem. Część z nich
dociera do schroniska na wysokości 2500 m n.p.m., tylko nieliczni zdobywają
szczyt.
Tymczasem
reszta grupy śpi do oporu, potem plaża, obiad i mały wypad po okolicy.
Niedaleko jest kilka ciekawych miasteczek, decydujemy się na Platamonas i ruiny
zamku oraz Dolinę Tempi. Do zamku przybyliśmy trochę za późno, bo był już
zamknięty, ale można było obejść ruiny dookoła i podziwiać piękny widok na
pobliskie plaże. Następnie jedziemy do Doliny Tempi.
Jest
to 10-kilometrowy przełom rzeki Pinios, który znajduje się pomiędzy Olimpem a
górami Ossa. Wąwóz stanowi również naturalną granicę między dwiema
historycznymi krainami Grecji - Tesalią i Macedonią. W najwęższym miejscu
dolina ma zaledwie 25
metrów, zaś jej urwiste ściany wznoszą się pionowo w
górę na wysokość dochodzącą do 500 metrów.
Wąwóz
jest bodaj najbardziej związanym z mitologią miejscem prócz góry Olimp. Już
samo powstanie Doliny ma związek z kłótnią Zeusa i Posejdona, którzy w akcie
niepohamowanego szału wyrzeźbili ten skrawek lądu. Zeus w złości cisnął grom,
który rozerwał pasmo górskie, zaś władca mórz uderzył trójzębem w ziemię tak
mocno, iż wypłynęła z niej woda. Jednak to nie koniec mitologicznych przygód z
Tempi w tle. Właśnie tutaj Afrodyta zażywała odświeżających kąpieli przed
schadzkami z Adonisem. Źródło, z którego korzystała bogini istnieje do dzisiaj
i uważane jest za uzdrawiające i dające szczęście w miłości. Tuż obok potoku Ateny,
znajduje się konkurencyjne źródełko Dafne, które według wierzeń pomaga w
leczeniu chorób wzroku. Swoją nazwę potok zawdzięcza nimfie, którą ścigał
zakochany Apollo, lecz ta, nie odwzajemniając uczucia zamieniła się w drzewo.
Nad
rzeką, płynącą dnem doliny, przerzucono wiszący most dla pieszych, który
prowadzi do ulubionego greckiego sanktuarium - Agia Paraskewi. Maleńki
XIII-wieczny kościółek pw. św. Paraskewii znajduje się w cieniu drzew,
doskonale wkomponowany w masyw górski, lita skała stanowi nawet element
konstrukcyjny niektórych kaplic. Nad wejściem powiewają dwie flagi:
biało-niebieska grecka i żółta, z dwugłowym, czarnym orłem cesarskim, flaga
Greckiego Kościoła Ortodoksyjnego (Prawosławnego). Wnętrze zdobią bizantyńskie
malowidła. Charakterystyczna jest ikona przedstawiająca świętą z oczami na tacy
- podobno umarła męczeńską śmiercią, wcześniej własnoręcznie się oślepiając, by
uniknąć pohańbienia.
W
drodze powrotnej gubimy się w miasteczku, gdzie stanęliśmy po zakupy i kluczymy
po okolicznych wioskach. Kiedy wracamy, ekipa olimpijska jest już w obozie.
Wszyscy wykończeni, część z choroba wysokościową, nawet Skóra chory. Padają jak
muchy. Ale Olimp zdobyty!
7
sierpnia środa
Dzisiaj
ostatni dzień naszej wspólnej wyprawy w Grecji. Dzielimy się na dwie grupy- 4
auta wyjeżdżają w południe i jadą prosto do Polski. Reszta zostaje do
popołudnia i zatrzymuje się jeszcze w Macedonii w kanionie Matka. Nadszedł czas
na zdjęcia, rodzinne i grupowe. Potem jeszcze pożegnanie z morzem i wyruszamy w
drogę powrotną.
Jedziemy
cały czas autostradami, kroją nas strasznie, co kawałek są bramki. 19.50 dojechaliśmy do
granicy grecko- macedońskiej w Ewzoni, 10.05 jesteśmy już w Macedonii.
Zmierzamy w kierunku Skopje i kanionu Matka.
Mimo
wieczoru, upał jest niesamowity, o godzinie 20.00 temperatura wynosi 32°C. mamy problem ze
znalezieniem noclegu, więc postanowiliśmy, że jedziemy pod sam kanion i tam
poszukamy. Około 22.00 minęliśmy Skopje, dojechaliśmy do miasteczka Matka,
chwilę się pokręciliśmy i w końcu w dole zauważyliśmy, że nad brzegiem rzeki
stoi niemiecki kamper. Zjechaliśmy więc i stanęliśmy koło niego. Trochę
niepokojąco wyglądał rwący nurt rzeki, oberwany asfalt kawałek za nami, a także rozlana rzeczka na okolicznej
trawie, ale rozstawiliśmy kamyczki kontrolne, żeby badać czy poziom wody wzrasta
i rozbiliśmy obóz. Krzychu rozpalił grilla, bo na stanie były jeszcze dwie
pizze i zajęliśmy się degustacją cytrynówki i macedońskiego wina. Ustaliliśmy
też, że w nocy poziom wody będzie sprawdzać Beata, śpiąca na kanadyjce. Dwa
razy sprawdzaliśmy kamyczki kontrolne i nic się nie zmieniło, utwierdziło nas
to w przekonaniu, że ten szybki nurt i zalana trawa to norma- i to uśpiło naszą
czujność. Kiedy brykiet na grillu był już mocno rozżarzony, butelka cytrynówki
do połowy pusta, nagle Iwonka poczuła jakieś łaskotanie po nogach. Okazało się,
że pod nogami mamy wodę, naszych kamyczków kontrolnych nie widać, a poziom
rzeki szybko się podnosi. Wpadliśmy w panikę, ale ewakuacja przebiegała bardzo
sprawnie, chociaż chaotycznie. Każdy wrzucał do samochodów to, co chwycił do
ręki. Dobrze, że Beata wzięła grilla, bo pewnie też zostałby wrzucony na pakę.
Pobiegliśmy też obudzić niczego nie świadomych Niemców. Najgorsza kwestia była,
czy ogórek zapali, bo staliśmy w takiej dziurze, że pchanie zajęłoby trochę
czasu. Zanim ktokolwiek się nad tym zastanowił, Waldek już siedział za
kierownicą, a ogór odpalił na rys. Kiedy auta podjechały już pod górkę,
zobaczyliśmy jak wygląda sytuacja: Beata z rozżarzonym grillem, Magda z
cytrynówką i kieliszkiem, a reszta biegała sprawdzić czy nic nie zostało.
Wyglądało to komicznie. Po kilku minutach w miejscu, w którym przed chwilą
staliśmy, było 10 cm
wody i dalej przybywało. Nie chcę myśleć, co by było gdyby wodę z zapory
puścili dwie godziny później, gdybyśmy już spali….
Po nocy, na
procentach musieliśmy szukać miejsca na nocleg. Podjechaliśmy w stronę zapory i
tam zatrzymaliśmy się na parkingu. Około 1.00 przyjechali studenci z Wrocławia,
którzy jechali na wyprawę: „21 państw w 29 dni- 6 studentów”. Rozbili się koło
nas, trochę pogadaliśmy. Noc była przyjemna, chłodniejsza niż poprzednie.
8 sierpnia
czwartek
Przed nami
ostatnia atrakcja turystyczna tegorocznej wyprawy. Jezioro Matka to sztuczny
zbiornik utworzony po uruchomieniu zapory wodnej na rzece Treska.
Rzeka, tworząc ten przepiękny skalisty kanion oddziela od siebie pasma
górskie Jakupica i Suva Gora. Wysokie, pionowe ściany, opadające wprost
do wody, robią duże wrażenie. Kanion to wspaniałe miejsce do wspinaczki,
trekkingu i po prostu spaceru. Na zalesionych wzgórzach górujących nad rzeką
znajduje się kilkanaście monastyrów (niektóre ukryte bardzo wysoko na szczytach
gór) – pamiątka po czasach okupacji tureckiej (tu znajdowali schronienie ludzie
prześladowani przez Turków). Po prawej stronie jeziora wytyczono szlak
spacerowy dla turystów, jest to wąska ścieżka o długości ok.15 km, tylko
częściowo zabezpieczona łańcuchami i linami. Można też popłynąć łodzią i przy
okazji zwiedzić jaskinię- ta przyjemność- 6,50€ od osoby. Kiedy przyszliśmy na
przystań, okazało się, że żadnego przewoźnika nie ma , bo mają „prazdnik” i
będą dopiero ok. południa.
Postanowiliśmy poczekać w bardzo przyjemnej knajpce obok monastyru św.
Andrzeja. Faktycznie 12.20 pojawili się przewoźnicy, w tym czasie przyszło
kilka wycieczek, które również były chętne na rejs do jaskini, dobrze się
złożyło, że wcześniej zajęliśmy kolejkę. Rejs trwa około godziny, po drodze
można podziwiać pionowe ściany kanionu. Jaskinia jest jedną z wielu w tym
rejonie, ale tylko ta jest dostępna dla turystów.
Po obejrzeniu
kanionu, zjechaliśmy trochę w dół na obiad i około 16.00 ruszyliśmy w stronę
granicy macedońsko- serbskiej. Cały czas jest straszny upał. Na granicy
spędziliśmy około pół godziny. O 22.00 w miasteczku Markowač robimy zakupy, kawałek
dalej stajemy na nocleg na ściernisku.
Beata ujawnia się jako świetna masażystka.
9 sierpnia
piątek
Pobudka na
ściernisku, przed nami cały dzień jazdy. Nadal straszny upał, ale dochodzą do
nas już wieści, że w Polsce szykuje się zmiana pogody, więc delektujemy się upalnym
powietrzem. 13.20 dojechaliśmy do granicy serbsko- węgierskiej w Horgoš. Serbów
załatwiliśmy szybko, ale mieliśmy pecha, bo Węgrom akurat padł system
komputerowy. Wstrzymali odprawę, zrobiło się nerwowo. Swoją drogą to
przerażające jak bardzo nasze życie uzależnione jest od komputerów. Po dwóch
godzinach czekania, wreszcie coś drgnęło i mogliśmy jechać dalej. Na Słowacji
stajemy na obiad- wyprażany ser i zupę czosnkową. Nocujemy na parkingu w Donovaly,
dokąd dojechaliśmy około północy. Temperatura spadła do 16°C. Wykopujemy wszystkie
ciepłe ciuchy, żeby choć chwilę posiedzieć przy samochodach. W oddali słychać
odgłosy burzy. To ta zapowiadana zmiana pogody…
10 sierpnia
sobota
Kiedy się
budzimy, temperatura waha się między 18-20°C, dobrze, że nie pada. Jest chłodno, ale
spało się przyjemniej niż w greckim upale. Przejeżdżamy na leśny parking na
śniadanie. Około 10.00 ruszamy w stronę domu. Przed nami 165 km. Na Inter Marche w
Brzeszczach czeka już komitet powitalny. Meldujemy się 14.30, robimy zdjęcie
pożegnalne i… już planujemy następną wyprawę.
Według licznika
w ogórku przejechaliśmy 5117
km.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz