Naszą wyprawę zatytułowaliśmy- ”Zdobywamy cztery
morza” zgodnie ze skojarzeniem z tytułem przewodnika wydawnictwa Bezdroża-”
Turcja kraj czterech mórz”, z którego korzystaliśmy.
Na pierwszy rzut oka wydawało się
niemożliwością objechać wszystko to, co zaplanowaliśmy, ale nie przejmowaliśmy się tym zbytnio– najwyżej
nie wszędzie dotrzemy, zawsze warto zostawić coś na drugi raz.
W skład grupy weszli:
Płoty-Aga, Robert, Hubert, Igor,
Ania– jadą VW karmanem busem
Skórki– Kasia, Andrzej, Ania,
Basia, Marcin– jadą kantem
Wanaty- Renia i Waldek– jadą
ogórkiem
Brachy– Ewa, Kamil, Maciek, Kuba–
jadą kantem
Autobus– Sylwia, Rafał, Mateusz–
jadą mercedesem busem
Papugi– Magda, Krzychu, Mateusz,
Patryk– jadą patrolem terenowym
30 lipca 2010 piątek
Wyjazd planowany na godzinę 18.00,
o 18.00 został przeniesiony na 20.00, a o 20.00 na 6.00 dnia następnego —Waldek
zakładał dodatkową chłodnicę, kanty zostały zaopatrzone w głośniki.
31 lipca 2010 sobota
O 7.30 udało nam się wreszcie
ruszyć w drogę. Stan licznika przed wyjazdem: 323390.
Słowacja i Węgry przeleciały
szybko, o 14.30 osiągnęliśmy granicę
węgierską, o 20.30- rumuńską. Jest już
dosyć późno, jesteśmy zmęczeni, zwłaszcza kierowcy. Trzeba jednak kupić
rowinietę, która jest obowiązkowa, a przy wszystkich budkach, stoją długie
kolejki. Tak jakby nie mogli sprzedawać
tych winiet na stacjach benzynowych.
Czekamy i tracimy cenny czas,
wszyscy są głodni, kierowcy po prawie 14 godzinach za kółkiem, chcemy stanąć na
popas, a tu jeszcze trzeba znaleźć jakieś fajne miejsce. Liczymy tu na Skórę i
jego GPS-a, który bezbłędnie znajduje takie przytulne i zaciszne miejsca.
Po drodze zaczynają się jakieś
problemy w karmanie– zrywa i gaśnie na niskich obrotach.
Na noc zatrzymaliśmy się obok
jakichś starych budynków– wyglądają jak wymarły PGR, ale dla nas miejsca
wystarczy. Podjechała do nas nawet policja, ale byli bardzo mili, nawet mówili
po polsku. Powiedzieli, że możemy tu nocować, pod warunkiem, że rano
odjedziemy. Obyło się więc bez interwencji polskiej policji czyli Kamila i Ewy.
01.08.2010 niedziela
Pobudka o 8.00. Koło nas pracował
kombajn nie przejmując się wcale naszym towarzystwem. Zza chmur nieśmiało
zaczęło wyglądać słońce, robi się gorąco. W tym momencie dostaliśmy telefon od
Amadeusza, że trzeba mu przelać kasę na konto, bo jest niedziela i on nie może
skorzystać z karty, czy jakoś tak.
Szwagier podłubał coś przy
karmanie, że niby ma już być wszystko w porządku. Ruszamy około 10.00 po
śniadaniu. Ambitne plany dojazdu do morza oddalają się, karmann Roberta gaśnie,
choć nie życzy sobie tego właściciel. Na razie chłopcy stawiają diagnozę, że to
świece- więc trzeba je wymienić. Potem chwilowo pada mercedes- Rafał wymienia
filtr paliwa.
Postój trwa ok. 2 godziny. O 11.30
ruszamy w dalszą drogę, ale już o 12.04 karmann zaczyna zwalniać i zjeżdżamy w
pole kukurydzy. W ogórku i w karmanie chwyciło szczęki hamulcowe, więc
następuje wymiana i smarowanie.
Korzystamy z postoju i jemy obiad-
główne danie u większości- prażone z szybkowara. Cieszymy się, że udało nam się
o normalnej porze zjeść obiad.
14.15 wyjeżdżamy, kierujemy się na
obwodnicę Bukaresztu. Około 1.00 w nocy mercedes zostaje na stacji benzynowej
na autostradzie 75 km
od Bukaresztu.
Reszta samochodów pojechała do
przodu i, jak to na autostradzie, zanim znaleźliśmy zjazd, żeby zawrócić po
Rafała oddaliliśmy się od siebie prawie 70 km. Chłopcy wpakowali się w patrola i
pojechali na pomoc Rafałowi. Okazało się, że zapchał się filtr paliwa. Około
3.00 dotarli do bazy. Ruszyliśmy więc
dalej obwodnicą , z nadzieją, że uda nam się chociaż minąć Bukareszt. Niestety,
o 4.00 zatrzymaliśmy się na parkingu przy
autostradzie, bo kierowcy byli padnięci.
02.08.2010 poniedziałek
Warunki na parkingu całkiem
przyzwoite. Jest WC, woda do mycia- nam nic więcej nie potrzeba.
Około 11.00 ruszamy dalej na Vama
Veche. Dojeżdżamy na miejsce ok. 17.00, po drodze jeszcze raz stajemy, bo
karmann znowu się buntuje i nie chce jechać. Robert, Waldek i Skóra
zostają i próbują go wskrzesić, reszta
ekipy jedzie dalej. W Konstancy straszne korki, przyblokowały nas na jakieś 1,5
godziny.
Wreszcie dojeżdżamy do morza.
Można powiedzieć, że pierwsze morze zdobyte, ale naszym celem są przecież morza
tureckie , a to na razie wybrzeże Morza Czarnego w Rumunii. Miasteczko jest zatłoczone,
jest upał, wszędzie plątają się plażowicze. Jedziemy więc na sam koniec Vama
Veche i znajdujemy naszą starą plażę z wystającym wrakiem okrętu przy brzegu.
Jesteśmy już prawie pod samą granicą bułgarską.
Wszystkim należy się trochę
odpoczynku, ekipa naprawcza dojeżdża trochę później, wymieniła zerwaną sprężynę
od gazu, kable wysokiego napięcia, kopułkę aparatu zapłonowego i palec aparatu
zapłonowego. Robert chce podłubać jeszcze w samochodzie, żeby nie było po
drodze niespodzianek- postanowiliśmy zrobić dzień plażowy i poleniuchować nad
morzem.
03.08.2010
Vama Veche nad Morzem Czarnym.
Śpimy długo, bo wyjazd dopiero po
obiedzie. Rano kąpiel w morzu i leniuchowanie na plaży. Skóra z Waldkiem jadą
do Mangalii po zamówione dzień wcześniej klocki hamulcowe. Chłopcy montują
dodatkową chłodnicę oleju do silnika w Rebertowym karmanie, Waldek montuje
bałwanka na zawieszeniu.
Około 15.30 ruszamy w kierunku
Bułgarii. 16.00 przekraczamy granicę z Bułgarią- winieta 30 lewa. Obieramy
kierunek na Varnę i Burgas. Już prawie dojeżdżaliśmy do Burgas, z zamiarem
szukania noclegu, kiedy … trach… i w ogórku poszła linka od gazu. Zrobiło się
nerwowo, bo droga była wąska, a musieliśmy się przy niej wszyscy zatrzymać.
Waldek jeszcze musiał wejść pod ogórka i tę linkę założyć.
Tymczasem zaczęło się robić ciemno.
Zjechaliśmy w boczną drogę w stronę morza i tym razem nam się poszczęściło, bo
znaleźliśmy przepiękny cypel na skarpie- w dole były skały i morze. Dookoła
żywej duszy. Jesteśmy już bardzo blisko granicy z Turcją w okolicach Carewa.
04.08.2010 środa
Rano schodzimy do morza i kapiemy
się wśród skał, jest piękna pogoda. Świetne warunki do pływanie i nurkowania.
Trochę żal odjeżdżać, ale zbieramy
się około 13.00, z nadzieją, że uda nam się dzisiaj dotrzeć do Turcji. Na
granicę przyjechaliśmy ok. 15.30. Formalności trwały 1,5godziny, ale trzeba
przyznać, że nie było prawie w ogóle turystów, więc szło dość szybko. Wiza
turecka 15 euro od osoby.
Za granicą wjeżdżamy na świetny
asfalt, zdecydowana różnica w stosunku do dróg bułgarskich i rumuńskich.
Zmierzamy w stronę Morza Marmara.
Niestety dookoła są same klify, ośrodki wczasowe, skręcamy w trasę
widokową-szutrową- zaczynają się trudne podjazdy. W końcu zatrzymujemy się na
nocleg, na klifie- polanka wśród pinii. Pod nami ogromna przepaść, w dole
widzimy morze, na razie dla nas nieosiągalne.
05.08.2010 czwartek
Około 10.30 ruszamy po drodze
widokowej wzdłuż klifu, po drodze znajdujemy studnię, robimy zapasy wody,
myjemy głowy i ogólnie się odświeżamy.
Okazało się, ze trochę niżej jest
plaża, na którą można zjechać.
Plaża jest kamienisto-
piaszczysta, w trawie buszują żółwie, woda jest ciepła, morze lekko wzburzone.
W ten sposób zdobyliśmy pierwsze tureckie morze- Morze Marmara.
Po ożywczej kąpieli jedziemy
dalej, w kierunku przeprawy promowej przez Dardanelle w Gelibolu. Prom płynie
ok. ½ godziny cena 27 lir tureckich od samochodu. Jest lekki upał, temperatura
powietrz 350C.
Dojeżdżamy do wybrzeża Morza Egejskiego i nocujemy w gaju oliwnym w okolicy
Assos.
06.08.2010 piątek
Budzi nas piękne słońce, do
samochodów, przez okna pchają się oliwki, kilka metrów dalej szumi Morze
Egejskie. Plaża jest kamienista, trzeba wchodzić w butach, zwłaszcza, że dno aż
roi się od jeżowców (zresztą wieczorem
zaliczyliśmy akcję wyciągania kolców z nogi Mateusza). W oddali widać pływające
delfiny. Woda jest chłodniejsza niż w Morzu Czarnym , ale ogólnie ciepła. W ten
sposób zdobywamy drugie tureckie morze- Morze Egejskie.
Około 11.00 ruszamy w kierunku
Efezu. GPS-y naprowadziły nas na centrum Izmiru, gdzie przeżyliśmy
komunikacyjny horror. Izmir to trzecie co do wielkości miasto Turcji,
zgubiliśmy się na ślimakach przy wjeździe i potem przez dobrą godzinę się
szukaliśmy, jeżdżąc w kółko po nowoczesnym centrum. Nikt nie wie jak to się
stało, że w końcu wszyscy wyjechali na autostradę i to na dodatek w dobrym
kierunku. Jedziemy kawałek płatną autostradą- 1.50 lira. Droga cały czas
prowadzi wzdłuż wybrzeża, upał jest straszny-390C. Około 19.00
skręciliśmy w białą drogę, aby poszukać noclegu. Za miasteczkiem Pamucak
znaleźliśmy piękną, szeroką plażę. Wita nas dźwięczny śpiew muezina- niedaleko
jest meczet. Tutaj plaża jest piaszczysta, stoimy nad samym morzem, woda
chłodniejsza niż poprzednio, morze spokojne. Mamy też gościa- przychodzi do nas
miejscowy, który przynosi nam worek lodu i plakat na dyskotekę.
Na wieczornej naradzie
ustaliliśmy, że wyjeżdżamy ok. 14.00, mamy niecałą godzinę drogi do Efezu, może
uda nam się uniknąć największego upału podczas zwiedzania starożytnego miasta.
07.08.2010 sobota
Mamy trochę czasu przed dalszą
podróżą, zaliczamy więc kąpiel w morzu, odpoczywamy.
Dzisiaj w planie Efez.
Spacer wśród ruin miasta robi na
nas ogromne wrażenie. Podziwiamy świątynię Hadriana, nimfeum Trajana, piękne
mozaiki wewnątrz domów efeskich, ulicą Marmurową docieramy do teatru
(datowanego na I w.n.e.), na koniec przechadzka wśród zdobionych portyków
Arkadiany czyli głównej arterii miasta, która docierała do portu.
Około 19.00 ruszamy w dalszą
drogę.
Niestety musimy odjechać na jakiś czas
od wybrzeża, bo następnym punktem docelowym są wapienne tarasy Pamukkale. O
północy dotarliśmy do Denizli, mamy
problem ze znalezieniem noclegu, wszędzie jakieś ośrodki, domki, krążymy między
hotelami i kampingami. W końcu udało nam się znaleźć całkiem fajną skarpę,
przyczepił się do nas jakiś facet na motorku ( prawdopodobnie naganiacz
kampingowy), który zaczął nas straszyć policją, gangsterami itp. Pojechaliśmy
więc w góry, ale dalej nic nie mogliśmy znaleźć. W końcu koło 2 w nocy
stanęliśmy na jakimś małym placyku śmietniskowym w wiosce, z tą myślą, że z
samego rana się stąd zwiniemy.
Skrzynia w ogórku zaczęła mocno
chrumkać( zwłaszcza wsteczny).
08.08.2010 niedziela
Wstajemy dosyć wcześnie, bo upał
wygania nas z aut, a w pobliżu nie ma żadnej wody. Temperatura 35 C, w aucie 47 C. Miejscowi niezbyt się
nami interesują. Około 11.00 jedziemy do Pamukkale. Wstęp dla dorosłych 20 lir
tureckich, dzieci- do 12 lat za darmo. Wapienne tarasy to prawdziwy cud natury.
Idziemy pod górę, na bosaka, pod nogami przyjemny strumyczek wody, po bokach
zaczynają się baseny z mlekiem wapiennym, w których taplamy się do upadłego.
Zaliczaliśmy po kolei wszystkie
baseny, a na górze- ruiny starożytnego miasta Hierapolis. Trzeba było dużo
chęci, żeby w tym upale chodzić między murami, ale opłacało się. Oglądamy ruiny
łaźni rzymskich, Bramę Domicjana, bramę bizantyńską, ruiny świątyni Apollona. Teatr
w świetnym stanie, z zachowanymi rzeźbami. Darowaliśmy sobie tylko kąpiel w
basenie Kleopatry- 25 lir za 2 godziny. Nie bardzo nam się chce rozstawać z
chłodną wodą w basenach, ale trzeba jechać dalej.
Podczas wyjazdu z parkingu Waldek
wjechał Kamilowi w nadkole- STŁUCZKA!
Ruszamy dalej w kierunku Antalya
nad Morzem Śródziemnym, ale nocleg zaplanowaliśmy na przełęczy w okolicy
Fethiye. Morze mamy w planie jutro. Wjeżdżamy w teren górzysty, po drodze mija
nas potężna burza z piorunami- musimy się na chwilę zatrzymać, bo widoczność jest
bardzo ograniczona.
Temperatura spadła do 24 C .Po burzy bardzo szybko
się przejaśnia i wychodzi słońce, a niebo przecinają dwie wspaniałe tęcze.
Miejsce na nocleg bardzo
przyjemne, dookoła góry, my jesteśmy w dolince, minęliśmy po drodze jakieś
szałasy pewnie pasterzy. N36,59 232
E029,50,580, najbliższa miejscowość Kizilcadag. Wieczorem przychodzą do
nas pasterze, Ewa i Kamil zacieśniają przyjaźń polsko- turecką ( po niemiecku).
Rano dostajemy w prezencie pomidory, ogórki, papryczki i mnóstwo ziół na
herbatę.
09.08.2010 poniedziałek
Rano wstaliśmy dość wcześnie,
wszystkim się spieszy do morza. Zaraz przy wyjeździe z „naszej” polanki
znaleźliśmy studnię z wodą. Wprawdzie nic nie rozumieliśmy z napisów
zamieszczonych obok, ale miejscowi pokazali nam, że woda jest zdatna do picia.
Tankujemy więc ile się da, nie wiadomo kiedy znowu będzie okazja. Przy studni
trafiła nam się dodatkowa atrakcja- jakiś Turek z motorkiem zaproponował
przejażdżki dzieciom. Nie mogliśmy się od niego uwolnić i broń Boże nie chciał
żadnej kasy, wziął kubek.
Kierujemy się na Antalya, jadąc wzdłuż Morza Śródziemnego. Po drodze
zahaczamy o Wąwóz Saklikent. Wrażenia niesamowite. Najpierw trzeba się
przeprawić przez rwącą rzekę po pas we wodzie. Ze wszystkich stron
nadbiegają przystojni „pomagacze” z
nadzieją łatwego zarobku. Potem marsz po kamieniach, po kolana w błotnistej mazi
wapiennej. Trzeba się wspinać na głazy, albo zjeżdżać na tyłkach- prawdziwy
survival. Nie doszliśmy do końca wąwozu, bo wymagało to specjalistycznego
sprzętu. Wąwóz jest bardzo wąski, chwilami słońce całkiem się chowa nad nami,
co jeszcze potęguje wrażenie.
Robimy zakupy w pobliskim
miasteczku- Kadiköy- typowym dla tureckiej prowincji. Jest tu meczet, główna
droga z jednym sklepem i wielkie targowisko. Jest też knajpka z
charakterystycznymi bałkańskimi leżankami, możemy wyciągnąć nasze zmęczone( po
marszu wąwozem) nogi. Pijemy kawę, ale jest wyjątkowo ohydna. W Turcji lepiej
pić herbatę, bo przyrządzają ją faktycznie z duszą i w ślicznych małych
szklaneczkach. Okazało się, że
właściciel jest miłośnikiem starych VW i nawiązuje się krótka konwersacja w
kilku językach( w tym w migowym).
Na mapie znaleźliśmy plażę Patara
i tam zmierzamy, ale nie jest to proste, bo dookoła są klify. W końcu jest, ale
niestety jest to rezerwat czynny do 18.30. Szukamy więc dalej. Mijamy po drodze
plantacje bananowców. W końcu naszym oczom ukazuje się kawałek morza koloru
turkusowego z piaseczkiem- to plaża Kaputas. Obok znajduje się mała zatoczka, w
której parkujemy samochody i rozbijamy obóz. Obok nas wprawdzie przebiega
droga, ale myśl o kąpieli w tym turkusowym morzu, na razie podtrzymuje nas na
duchu.
10.08.2011 wtorek
Kąpiemy się w lazurowej wodzie-
kolor, fale, plaża- wszystko jak w bajce. Spędzamy czas na takim leniuchowaniu
do 11.00, potem obiad i 13.30 ruszamy dalej wzdłuż wybrzeża drogą widokową w
kierunku Chimery.
Na miejsce docieramy ok. 19.00.
Jest to maleńka wioska, do której wieczorem zjeżdżają się z okolicznych
kurortów całe masy turystów autokarami, busami, kamperami i czym tam jeszcze,
aby po zapadnięciu zmroku podziwiać ten cud natury. Od wieków spod ziemi wydobywa
się gaz, który po zetknięciu z powietrzem zapala się- spod kamieni wydobywają
się wtedy charakterystyczne języki ognia. Jak głosi legenda, ma tu dogorywać
Chimera, licyjski potwór o trzech głowach- smoka, lwa i kozy. Chimera zionęła
ogniem, a została zabita przez herosa Bellerofonta z rozkazu króla Likii,
Jobatesa. Podczas walki z chimerą heros dosiadał Pegaza, którego ujarzmił za
pomoca zaczarowanych wodzy otrzymanych od Ateny.Trzeba wyjść kawałek pod górę,
żeby to zobaczyć, ale jest strasznie gorąco, w dodatku wilgotność wzrasta i
robi się straszna parówka. Wstęp 3,5
liry od osoby.
Na szczęście autokary po
obejrzeniu Chimery odjechały i zapanowała błoga cisza. W nocy robimy wycieczkę
w stronę morza, ale gubimy się i udaje nam się tylko pozwiedzać okoliczne gaje
cytrynowe i oliwne. Od 3 nad ranem pieją koguty.
11.08.2010 środa
Budzimy się dość wcześnie i czujemy się jak na
najprawdziwszej wsi. Wokół nas chodzą kury, kaczki, gęsi, słychać głośne pianie
kogutów.
Ruszamy dalej wzdłuż morza,
mijając po drodze kolejne kurorty. Kilka razy zjeżdżamy z drogi, żeby się
wykąpać, upał jest straszny. Z przyjemnością korzystamy z ostatnich chwil nad
morzem. Pod wieczór skręcamy w stronę gór Taurus i już po 6 km jesteśmy na wysokości
1000m, ale musimy wyjechać na 2000m. Po zapadnięciu zmroku, jazda robi się
niebezpieczna, zatrzymujemy się więc w małej zatoczce przy drodze. Jest chłodno
i przyjemnie.
12.08.2010 czwartek
Pniemy się dalej pod górę. Droga
jest wąska i kręta, pod nami przepaść. Prawdziwy koszmar w cudownym otoczeniu.
Auta zaczynają się grzać, każdy jedzie swoim tempem, więc trochę się rozciągamy
w przestrzeni, zachowujemy tylko łączność radiową.
Już po kilku kilometrach
przymusowy postój- w kancie Skóry nastąpiło zwarcie na włączniku 2 biegu
wentylatora i skończyło się to pożarem instalacji.
Na szczęście chłopcy szybko
uporali się z usterką i po godzinie mogliśmy jechać dalej. Ciągle pniemy się w
górę, mijając po drodze rzeczki, pastwiska, jakieś domki.
Poruszamy się z prędkością 20 km/h. Ale przynajmniej
można nasycić wzrok tymi cudownymi widokami, a także porobić trochę zdjęć.
Spotykamy się z resztą ekipy pod czymś w rodzaju oazy. Jest tam studnia z pitna
wodą, zadaszenie, gdzie można odpocząć. Pod nami płynie rzeczka koloru
czerwonego, która tworzy wspaniały wodospad. Pierwsze miasteczko, które
napotykamy po drodze to Tashkient- wyłania się nagle spomiędzy gór- stare domki
pokrywają całe wzgórze, tworząc las dachów- wrażenie niesamowite. Tankujemy,
robimy zapas napojów , konwersujemy z obsługą stacji ( na migi) i zjeżdżamy z
gór w kierunku Konya. W mieście robimy postój, bo w karmanie uchodzi powietrze
z koła, wymieniamy więc na zapasówkę. Od jakiegoś czasu usiłujemy kupić piwo i
okazuje się, że nie jest to takie łatwe. Rozpoczął się bowiem ramadan i
wszystkie małe sklepiki, które sprzedawały alkohol, są zamknięte, a jeżeli jest
piwo, to w takiej cenie, że woleliśmy zrezygnować. W okresie ramadanu można
kupić bez problemu alkohol tylko w niektórych marketach. My zaopatrywaliśmy się
w kipie (podobno to odpowiednik naszego tesco).
Jedziemy dalej w kierunku Aksaray
i na autostradzie rozrywa zapasówkę w karmanie Roberta. Tylko zapasówka Kamila
pasuje do karmanna.
Na nocleg zatrzymujemy się w
stepie koło krateru wulkanicznego z małym jeziorkiem.
13.08.2010 piątek
Jesteśmy w środkowej Anatolii, gdzieś
pomiędzy Górami Pontyjskimi i Górami Taurus, wokół nas rozciąga się
półpustynno- stepowy krajobraz.
Lej jest bardzo ciekawy, tworzy
wiele jaskiń i mniejszych dziur, w które można wejść- oglądamy go ze wszystkich
stron, potem jedziemy w kierunku miasteczka, gdzie tankujemy wodę i oglądamy
maleńki meczet. Nasze uszy koi śpiew muezina.
Teraz już kierujemy się prosto na
Kapadocję, a konkretnie do Göreme.
Kapadocja robi ogromne wrażenie, w
podatnym na erozję różnokolorowym tufie
wulkanicznym, deszczowe wody wyrzeźbiły fantastyczne wąwozy, kotliny ze stromymi
poszarpanymi krawędziami, smukłe skalne kominy i stożki z kapeluszami w
kształcie grzybów.
Tak jakby wjeżdżało się do bajki,
bo nagle ukazują się domki krasnoludków- w niektórych grotach do dziś mieszkają
ludzie. Musimy zatrzymać się na kampingu, bo cała Kapadocja stanowi teren parku
narodowego i biwakowanie na dziko jest zabronione. Znaleźliśmy całkiem
przyjemne miejsce z prysznicami i knajpą- 10 lir od osoby. Podoba się szczególnie
dzieciom, bo jest też basen ze zjeżdżalnią. Wieczorem idziemy na spacer po
miasteczku i oglądamy jedną z dolinek. Miła Turczynka zaprosiła nas do siebie,
poczęstowała herbatą i mogliśmy z bliska oglądnąć wnętrze tradycyjnego
tureckiego domu. W świetle księżyca kapadockie domki wyglądają jeszcze bardziej
niesamowicie.
Dzięki temu, że zrobiliśmy zakupy
w Aksaray, możemy dziś świętować urodziny Krzycha- trochę spóźnione, ale nie
mniej huczne niż zwykle.
Wieczór jest przyjemny, chłodny,
temperatura spada do 24 C.
Nawet co niektórzy ubierają bluzy i długie spodnie ( ale to po chłodnym
prysznicu).
14.08.2010 sobota
Rano budzą nas balony, część
ogląda to widowisko na żywo, większe śpiochy niestety, tylko na zdjęciach. Dzieci
szaleją na zjeżdżalni, trudno je ściągnąć.
Dzisiaj mamy w planie Muzeum pod
gołym niebem w Göreme- są to skalne kościoły bizantyjskie( wstęp 15 lir).
Oglądamy Dolinę Zelve, Dolinę Róż, Dolinę Gołębi, robimy zdjęcia. Co zakręt
wyłania się przed nami niesamowity widok- skalne kominy, grzyby, domki i inne
niesamowite kształty.
Wieczorem rozdzielamy się na dwie grupy
i jedziemy do skalnego miasta Derinkuyu ( wstęp 15 lir). Przeciskamy się
ciasnymi korytarzami, 8 pięter w dół, kilka razy gasną wszystkie światła (taka
atrakcja dla turystów). W końcu zjeżdżamy na nocleg nad kraterem wulkanicznym z
wodami termalnymi. W jeziorku, w kraterze jest mnóstwo żab, pływają żółwie, a w
powietrzu latają całe chmary nietoperzy.
Wieczór jest ciepły, ale
przyjemnie wieje od jeziora…Uświadamiamy sobie, że jesteśmy prawie 3 tysiące
kilometrów od domu- zasiało to lekki niepokój, czy zdążymy…
Chcemy przecież zaliczyć jeszcze
wybrzeże Morza Czarnego w Turcji.
15.08.2010 niedziela
Postanowiliśmy, że dziś cały dzień
poświęcimy na jazdę, żeby nadgonić trochę drogi. Kierujemy się na autostradę na
Ankarę, mijamy słone jeziora w okolicach Ankary.
Potem na Stambuł, dzięki temu jest
szansa dojechać do morza. Po drodze mamy trochę dziwnych przygód. Najpierw
Waldek się zgubił, potem obsługa na stacji zalewa Kamilowi samochód ropą. Po
przejechaniu prawie 500 km
zjeżdżamy z autostrady i nocujemy na plaży. W nocy towarzyszą nam rybki
neonówki i meduzy.
16.08. 2010 poniedziałek
Rano oglądamy okolicę.
Zatrzymaliśmy się na jakiejś plantacji orzechów laskowych.
Miejscowi, którzy zajmują się ich
suszeniem, przychodzą do nas z workami pełnymi orzechów. Kamil ma zajęcie na
następną godzinę. Obok nas w kamperze nocowali Niemcy, którzy dali nam namiar
na kamping, a właściwie park w centrum Stambułu naprzeciwko Hagia Sofia. Dzięki
temu uniknęliśmy błądzenia po Stambule w poszukiwaniu miejsca, gdzie można by
się zatrzymać i żeby jeszcze było w miarę blisko do głównych zabytków. Zanim
jednak tam dojechaliśmy, przeżyliśmy prawdziwy horror przy wjeździe do miasta,
mimo że był wieczór, po godzinach szczytu.
Miejsce, w którym się
zatrzymaliśmy to wielki parking ( 25 lir
od samochodu)obok parku, gdzie na trawniku rozkładają się nie tylko turyści,
ale również całe rodziny Turków, które po zapadnięciu zmroku przystępują do
jedzenia.
Dzieci nawiązują jakąś nić porozumienia,
próbują grać w piłkę z małymi Turczynkami, ale coś się nie klei rozmowa.
Warunki niezbyt rewelacyjne, bo jest tylko jeden toy, cały czas jeżdżą
samochody, no ale jesteśmy w centrum Stambułu.
17.08.2010 wtorek
Zwiedzamy Stambuł. Od początku
wiedzieliśmy, że uda nam się jedynie zobaczyć tylko namiastkę tego, co w
Stambule jest warte obejrzenia.
Błękitny Meczet i jego 6 minaretów-
wstęp jest za darmo, przed wejściem trzeba zasłonić ramiona, nogi i głowę i
oczywiście zdjąć buty.
Hagia Sofia wstęp 20 lir,
szczególnie podobają nam się mozaiki, wtykamy palec w dziurę w płaczącej kolumnie,
co ma nas uchronić przed chorobami.
Następny punkt programu , to
wycieczka statkiem po Bosforze( 21 euro od dorosłego). Podczas przejażdżki
strasznie buja, co bardziej wrażliwsi nie wytrzymują. Udało nam się obejrzeć
prawo i lewo- brzeżny Bosfor o Mostu Galata. Teraz trochę ( zbyt mało) czasu
wolnego na Wielki Bazar i możemy wracać.
Wyjeżdżamy ze Stambułu ok. 19.00.
Zaczęły się właśnie wieczorne godziny szczytu. Na drodze horror, właściwie
trudno wyczuć czy obowiązują tu jakieś
zasady. Kilka razy się gubimy na ślimakach i rozjazdach, wreszcie po długim
kluczeniu udało nam się wyjechać, Został tylko Rafał, z którym chwilowo
straciliśmy kontakt i nie bardzo wiedzieliśmy co zrobić. Miał do nas żal, że go
zostawiliśmy na pastwę losu, ale poradził sobie, musiał tylko odreagować stres
jaki przeżył na drodze.
Kierujemy się w stronę domu,
chcemy jeszcze jeden dzień spędzić nad Morzem Marmara. Jest już ciemno i
zaczynamy się rozglądać za miejscem na nocleg. I wtedy Waldek złapał gumę. Zapasówka
w ogórku to właściwie atrapa- ma ponad 30 lat i zakładanie jej to ryzyko. Zakładamy
więc zapasówkę od Skóry, jedziemy jeszcze parę kilometrów i skręcamy na pole
kampingowe w Heraklei nad Morzem Marmara.
18.08.2010 środa
Kamping w Heraklei jest bardzo
prymitywny, ale tylko 20 lir od auta. Można wziąć prysznic, jest woda pitna i
plaża. W ten ostatni dzień bazowy niczego więcej do szczęścia nam nie trzeba.
Robimy ostatnie zakupy, żeby pozbyć się lir tureckich, trochę pływamy, chociaż
morze jest bardzo płytkie i trzeba odejść ze 100m od brzegu, żeby się zanurzyć.
Chłopcy przygotowują auta do dłuższej jazdy, bo teraz kierujemy się już w
stronę domu.
19.08 czwartek
Żegnamy się z morzem. Cel nasze
podróży został osiągnięty- poznaliśmy na własnej skórze cztery tureckie morza i
trzeba przyznać, że każde z nich jest inne.
Wyjechaliśmy z kampingu około
10.00 w kierunki granicy w Edirne. Na granicy byliśmy ok. 14.00. Niestety
trafiliśmy na dość spory ruch i stalismy prawie 3 godziny w okropnym upale. Po
przekroczeniu granicy kierujemy się na Sofię.
Na wysokości Sofii, zjeżdżamy z
autostrady i próbujemy znaleźć jakieś miejsce na nocleg. Nie jest to łatwe, bo
dokoła są jakieś osiedla wieżowców. Nawet policja wskazuje nam drogę, bo długo
błądzimy. W końcu zatrzymujemy się w górach nad jeziorem (okolice Botevrad).
Jest 1 w nocy, wszyscy są wykończeni , jechaliśmy prawie 15 godzin (600km).
Temperatura spada radykalnie w porównaniu z Turcją, siedzimy w dresach.
20.08.2010 piątek
Nad ranem pojawiła się rosa, nie
obserwowaliśmy tego zjawiska od momentu wyjazdu. Do przeprawy promowej w Vidim
dojechaliśmy ok. 15.00. Przejazd jest dość drogi, bo busy płacą 46 euro,
samochody osobowe 23 euro, no ale najbliższy most jest 500 km dalej , więc nie mamy
wyjścia. Musimy poczekać aż uzbiera się odpowiednia ilość samochodów, tutaj
dołącza do nas para studentów- Martyna i Wiktor, którzy jadą z nami do Polski.
Po zjeździe z promu jeszcze opłata
portowa 7 euro, a Rafał płaci jeszcze mandat 10 euro za to, że wjechał na wprost zamiast skręcić.
Gubimy się i szukamy, tracąc
kolejne półtorej godziny.
Podczas jazdy kamień spadający z
ciężarówki rozbija przednia szybę w kancie Skóry, na szczęście nie rozleciała
się cała. W miejsce „dziurki” naklejamy oko proroka i możemy jechać dalej.
Przed Timisoarą zjeżdżamy z drogi
i śpimy na jakiejś łące.
21.08.2010 sobota
Najwyższy czas na sesję
fotograficzną. Trzeba przecież zrobić zdjęcia do dokumentacji i do filmu.
Bawimy się przy tym znakomicie.
To przecież nasze ostatnie wspólne
chwile podczas tej wyprawy. Na następną trzeba czekać cały rok. Wyruszamy w
drogę ok. 10.00, na Orlenie w Brzeszczach zameldowaliśmy się o 2.20. Według
licznika ogórka przejechaliśmy 7135
km. Wyprawa udana, cel został osiągnięty. Na pewno
będziemy chcieli wrócić i zobaczyć inne fantastyczne miejsca w Turcji, a
zostało ich jeszcze sporo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz