2
sierpnia 2006r. środa
Wreszcie!!!
Po
długich i bardzo starannych przygotowaniach ruszyliśmy w drogę po naszą
pierwszą wielką przygodę. Jedziemy w dwa ogórki i jeden garb. Trochę trwało
zanim namówiliśmy Amadeusza, żeby z nami jechał- naburmuszony wsiadł do ogórka
i dłuższy czas się nie odzywał.
Wydawało
mi się, że jeśli dokładnie przemyślimy trasę, warunki naturalne, zwyczaje
tubylców i tym podobne to nic nas nie może zaskoczyć. Jakże się myliłam!
Podróż
rozpoczęła się, a jakże, z prawie 2- godzinnym opóźnieniem, ale co tam,
przecież nie będziemy przejmować się takimi drobiazgami- do granicy rzut
kamieniem. Ten rzut trwał ze 7 godzin i zamiast bladym świtem, dojechaliśmy do
Medyki ok. 7 rano.
3
sierpnia 2006r. czwartek
Właśnie otwierali piesze przejście... Już
pierwsze wrażenie było co najmniej dziwne i chociaż poczytaliśmy trochę
wspomnień internautów z przekraczania granicy polsko- ukraińskiej, to co
zobaczyliśmy przeszło nasze wyobrażenia. Jakieś rozlatujące się budy, goście o
podejrzanym wyglądzie-każdy w ręce –flaszka i karton papierosów. Ciągnący się
hen, hen sznur samochodów, nie wiadomo gdzie stanąć...
Wreszcie,
kiedy po 2 godzinach dotarliśmy do kogoś, kto wyglądem przypominał celnika,
dostaliśmy do ręki kartoćki, które trzeba było wypełnić w dwóch egzemplarzach,
jeden oddać, a drugiego, broń Boże, nie zgubić. Trochę było zamieszania, bo
nikt nam nie powiedział, że dzieci nie muszą tego wypełniać, więc 5 kartociek
było niepotrzebnych (strata co najmniej pół godziny).
Straszliwie
umęczeni i bardziej jeszcze zdegustowani wreszcie po ok. 3 godzinach
znaleźliśmy się na ziemi ukraińskiej. Była piękna pogoda, zaczynał się upalny
dzień, pełni nadziei wjechaliśmy na stację benzynową i wszyscy zatankowaliśmy
po pełnym baku (chociaż jechaliśmy na gazie, ale cena benzyny była bardzo
zachęcająca, trochę drożej niż u nas gaz).
Wyjechaliśmy
na główną drogę i.... niespodzianka jeden po drugim progi zwalniające w
odstępach ok. 20 metrów.
Znaczy trzeba zwolnić! I tak już zostało, na większości dróg nie dało się
rozwinąć prędkości większej niż 50 km/godz. Bynajmniej nie ze względu na progi,
ale dziury takie jak u nas po wyjątkowo mroźnej zimie.
Mimo,
że chłopcy byli po nieprzespanej nocy,
postanowiliśmy jechać dalej. Początkowo jechało się bardzo przyjemnie,
według mapy, wszystko się zgadzało, mijaliśmy miasto za miastem, aż dotarliśmy
do Lwowa. I tu zaczęły się schody, obwodnica narysowana na mapie okazała się w
rzeczywistości bardzo skomplikowana, a na dodatek była to pora szczytu
komunikacyjnego . Przez godzinę jeździliśmy
po mieście usiłując znaleźć wyjazd na Tarnopol.
I pewnie jeszcze byśmy tak jeździli dłużej,
gdyby nie pewien miły młody człowiek, który nas po prostu wyprowadził z miasta.
Był to pierwszy i nie ostatni przypadek, kiedy mogliśmy się przekonać o
życzliwości i sympatii tubylców. Na szczęście dalej ruszyliśmy już bez
problemów, obwodnice kolejnych miast nie były tak skomplikowane jak ta we
Lwowie. Byliśmy już trochę zmęczeni, więc
postanowiliśmy zrobić postój- coś zjeść, no i dać trochę odpocząć
kierowcom, byli już prawie 20 godzin za kółkiem. Niestety długo nie mogliśmy
trafić na jakikolwiek bar przydrożny, nie mówiąc o restauracji. W końcu
znaleźliśmy coś, co przypominało bar szybkiej obsługi z wędzarnią i gustownymi
stoliczkami na świeżym powietrzu.
Upał
był niemiłosierny- 35 stopni w cieniu. Chłopcy rozłożyli się na kocyku pod
drzewami, a my zamówiłyśmy coś, co okazało się podeszwowatą wątróbką z paroma
ziemniakami i dwoma kromkami chleba. Szybko nauczyliśmy się podstawowych zasad
przy zamawianiu posiłków- do wszystkiego chleb i trzeba dłuugo czekać ( z tym,
że ta wiedza przyszła z czasem).
Jeszcze
jedna rzecz warta odnotowania to kibelek- latryna- strasznie śmierdzący z
zawartością prawie przy samej desce. Po krótkiej drzemce ruszyliśmy dalej.
Gładko minęliśmy Chmielnicki . Tymczasem zaczęło się ściemniać i trzeba było
poszukać miejsca na nocleg. Zatrzymaliśmy się na parkingu dla tirów, okazało
się że obok jest całkiem przyjemny zajazd, można się wykąpać (za 5 chrywien od
głowy), normalnie zjeść- jakaś oaza europejska w tej dziczy.
Kibelek
znowu oryginalny, bo lekko przechylony do przodu, trzeba było trzymać się
desek, żeby nie wpaść do środka. Ale była też alternatywa- toaleta o
europejskim standardzie- za 1 chrywnę.
4
sierpnia 2006r. piątek
Wypoczęci,
wyspani, wykąpani ruszyliśmy w dalszą drogę. Przed nami cały dzień jazdy znowu
w upale
( właściwie od momentu przekroczenia granicy
aż do powrotu do Polski upał nie opuszczał nas ani na chwilę).
Droga
zaczęła nam się dłużyć, nie marzyliśmy o niczym innym tylko o tym, żeby wykąpać
się w morzu. Minęliśmy Winnicję, Umań, mijając po drodze stada krów, które
przechadzały się spokojnie między samochodami.
I
znowu trzeba było stanąć na nocleg. Tym razem znaleźliśmy stację benzynową,
ustawiliśmy się w kąciku i zaczęliśmy się rozkładać.
Wtedy
okazało się, że owszem nie ma problemu z noclegiem, tylko trzeba zapłacić po 5
chrywien od samochodu. Toaleta trzymała
się pionu, ale strasznie śmierdziała. Nie było tu już takich wygód jak
prysznic, restauracja czy sklep, ale nam było coraz bardziej wszystko jedno-
byle do morza! Upał od rana był straszny, w samochodach zaduch, trzeba było
zrobił małą wentylację silnika i wnętrza samochodu.
5
sierpnia 2006r. sobota
Wstaliśmy
bardzo wcześnie, żeby jak najszybciej ruszyć dalej. Pozwoliłam sobie nawet na
małe oszustwo i powiedziałam Waldkowi, że jest 7, a w rzeczywistości była 6.
Zjedliśmy śniadanie i pojechaliśmy w kierunku Nikołajewa i Cherson. To już tak
blisko, od granicy Krymu dzieliło nas ok. 100 km. I wtedy
przeżyliśmy pierwszą mrożącą krew w
żyłach przygodę. Jak wcześniej czytałam o przebierańcach- milicjantach
grasujących na drogach, wydawało mi się to niemożliwe, a jednak... Zatrzymali nas jak wjeżdżaliśmy do Cherson.
Chcieli jakiejś absurdalnie wysokiej opłaty ekologicznej. Ja w swojej naiwności
i uczciwości stwierdziłam, że trzeba
zapłacić i jechać dalej ( bo przecież morze...) . Na szczęście Waldek zachował
zimną krew i po prostu uciekliśmy. Wcześniej upewniliśmy się w Konsulacie że
takich opłat nie ma. Nikt nas nie ścigał, więc po zatankowaniu gazu ruszyliśmy
już na ostatni etap naszej podróży z mocnym postanowieniem, że najkrótszą drogą
zmierzamy do morza, a potem zastanowimy
się co dalej. Granica Krymu- pełna kultura- pan w budce ze szlabanem pobrał od
nas opłatę ekologiczną w wysokości 10 chrywien od samochodu ( wszystko zgodnie
z prawem). Pierwszym miasteczkiem był Krasnopieriekopsk.
Zrobiliśmy zakupy, pani w sklepie wytłumaczyła
nam jak dojechać do morza i ruszyliśmy dalej. Dotarliśmy do wioski Portowoje i
wtedy po raz pierwszy na własne oczy zobaczyłam w jaki sposób plażują tubylcy.
Wygląda
to mniej więcej tak, że wjeżdżają na plażę
samochodami, autobusami, co tam kto ma, rozkładają kocyk obok auta i
leżą. Bardzo nam się to spodobało, bo mogliśmy zabrać nasze ogórki i garbuska
nad sam brzeg morza. Zanim wjechaliśmy na plażę, musieliśmy wracać po drzwi od
Szwagrowego ogórka, bo wypadły.
Ale
przed sobą mięliśmy niebieściutkie morze, okazało się, że ciepłe jak zupa.
Wprawdzie plaża pełna śmieci, jakichś butelek, papierów itp., ale nic nam nie
mogło zepsuć tej chwili. W morzu ogromne meduzy, na plaży same muszle, a
niedaleko lecznicze błotko . Żyć nie umierać!
Parę godzin tak leniuchowaliśmy, ale trzeba
było znaleźć miejsce na nocleg, Postanowiliśmy, że pojedziemy wzdłuż wybrzeża i
poszukamy czegoś odpowiedniego. I znaleźliśmy miasteczko Mieżwodnoje, z całkiem
przyjemną plażą i krzaczkami, w których można rozbić obóz. Wprawdzie okazało
się, że kilka metrów dalej przebiega droga, ale nie była zbyt ruchliwa.
6
sierpnia 2006r. niedziela.
Można
spać trochę dłużej, ale od 7 upał jest już nie do wytrzymania. Trzeba wyjść z
ogórka, na szczęście 20
metrów dalej jest morze. Zjedliśmy pyszne śniadanko i postanowiliśmy,
że trochę poplażujemy . Przy niedzieli chłopcy pomyśleli o porannej toalecie.
W
przewodniku znalazłam informację, że niedaleko w Olienowce są piękne klify do
obejrzenia. Postanowiliśmy tam pojechać- wg mapy niecałe 100 km. Zaplanowaliśmy, że
oglądniemy te klify i zdążymy jeszcze przed zmrokiem dojechać do Eupatorii i
tam w okolicy poszukać noclegu. Niestety w przewodniku nie było informacji o
tym, że w drodze są ogromne dziury i jazda powyżej 40 km/godz grozi urwaniem
zawieszenia. No więc jechaliśmy takim żółwim tempem, robiło się coraz później,
a na dodatek wszyscy zgłodnieli. Problem rozwiązał się sam, bo nastąpiła wtedy
pierwsza awaria naszego ogórka to znaczy stanął. Waldek z Robertem coś tam zaczęli grzebać, a
reszta poszła na obiad.
Właśnie w tej słynnej Olienowce padł
rekord świata w oczekiwaniu na zamówione żarcie. Od momentu zamówienia do
momentu otrzymania pierwszej porcji minęły 2 godziny.
Oczywiście
klifów nie znaleźliśmy, bo zgubiliśmy drogę. W końcu zrobiło się późno i trzeba
było jechać dalej, jeśli chcieliśmy zdążyć przed nocą dojechać do Eupatorii. A
chcieliśmy. Niestety, po drodze była następna awaria tym razem u Szwagra.
Stanęliśmy w bardzo ciekawej okolicy.
W
oddali widać było wioskę, a przy drodze stało coś, co przypominało sklepik. Jak
się potem okazało była to też knajpa, dyskoteka i co tam jeszcze. W środku
kręcili się ludzie o ciemnej karnacji, ale byli dla nas uprzejmi. Po 2
godzinach, już w całkowitych ciemnościach ruszyliśmy dalej z duszą na ramieniu,
bo mijały nas auta zupełnie nieoświetlone, albo z diodami zamiast świateł.
Strach było nocować przy drodze, więc chcieliśmy dotrzeć chociaż do miasta.
Dotarliśmy, ale na skrzyżowaniu nastąpiła następna awaria naszego ogórka, na
szczęście szybko opanowana. Zgodnie z instrukcjami zawartymi w przewodniku
skierowaliśmy się na Zaozjornoje i Małocznoje w poszukiwaniu miejsca na nocleg.
Plaża była nieosiągalna, bo trzeba było przejechać po bardzo wyboistej drodze (
dla garbuska Jarego niemożliwe), w końcu i tak zakopaliśmy się w piachu,
Szwagier nas wyciągnął. Potem my Szwagra.
Pojechaliśmy
dalej, niestety zamiast na plażę trafiliśmy do wsi i się zgubiliśmy. Przez
dobrą godzinę jeździliśmy w kółko (była 2 w nocy). Na przystanku siedział
tubylec, który wytłumaczył nam jak mamy jechać. Zrobiliśmy następne kółko i
wróciliśmy do gościa, potem następne. Chyba pomyślał, że coś z nami jest nie
tak. Podczas kolejnego kółka zabraliśmy innego tubylca, który stwierdził, że
jedzie w tą stronę co my i w końcu wyjechaliśmy na główną drogę. Ale noclegu
nadal niema. Skręciliśmy w jakąś polną drogę i pod drzewami zaparkowaliśmy,
śpimy.
7
sierpnia 200r. poniedziałek
Budzimy
się w stepie. 7 rano, słońce praży, koło nas parę drzewek, bardzo sympatycznie.
Warunki spartańskie, ale jemy śniadanie i
jedziemy dalej na południe. Jest stacja z gazem, coraz drożej- 3chrywny.
Zaczynają się góry, na razie podjazdy są
niewielkie, ale już odczuwalne. Zatrzymujemy się w Bałakławie, zwiedzamy port,
podziwiamy widoki- mała zatoczka i
pagórki.
Rozglądamy
się za noclegiem, ale nic nie ma więc jedziemy dalej do Simeiz. Widoki
wspaniałe, ogromne skały i morze. Kilometrami ciągną się winnice. Wjeżdżamy do
Foros, wszystko zapchane turystami. Spotykamy następnego Anioła Stróża podczas
naszej podróży, który kieruje nas do Łaspi. Kemping nam się nie podoba-
człowiek na człowieku, 30 chrywien za namiot, prysznic 3 chrywny. Ale za to
podoba nam się lasek z małą polanką i tam właśnie lądujemy. Wreszcie można
trochę odpocząć. Kąpiemy się, uzupełniamy zapas wody i jest fajnie.
8
sierpnia 2006r. wtorek
Obudził
nas upał i jakieś dziwne skrzeczące ptaki jakby świerszcze. Zjedliśmy śniadanie
i postanowiliśmy, że dzisiaj się byczymy. Plaża fantastyczna z wielkimi głazami
i kamieniami jak nad Sołą.
Morze gorące, ogromne fale, nawet śmieci na
plaży przestały nam przeszkadzać. Siedzieliśmy na słońcu do oporu, nawet nie
zauważyliśmy, że między 12 a
16 plaża dziwnie opustoszała. Skóra oczywiście spalona na raczka. Trzeba chyba
baczniej obserwować tubylców. Wieczorkiem zrobiliśmy sobie ziemniaczki z
grilla, zakosztowaliśmy miejscowego wina, piwo ciepłe, miodowucha może być.
Wyczailiśmy fajne miejsce na toaletę nad wisząca skałą- można się przyzwyczaić.
Noc jest bardzo ciepła , około 23 zza góry wychodzi księżyc, widok jest
niesamowity.
9
sierpnia 2006r. środa
Po
wczorajszym „wypoczynku” ciężko nam wstać. Ale upał jak zwykle wygania nas z
ogórka. Dookoła las, świerszcze grają chyba jeszcze głośniej niż wczoraj. Z
niepokojem patrzyliśmy w niebo, bo zaczęły się zbierać jakieś chmurki, coś
jakby pokropiło, ale wszystko trwało jakieś 15 minut. Agnieszka zdążyła nawet
pozbierać pranie ze sznurków, przewidując ulewę. Okazało się, że jak szybko
przyszło, tak i szybko poszło. W ciągu godziny niebo było czyste, a słońce paliło
jak zwykle. Postanowiliśmy dzisiaj pozwiedzać okolicę. Do morza nas specjalnie
nie ciągnęło, bo wszyscy byli poparzeni po wczorajszym plażowaniu. Łaspi położone jest na przylądku Sarycz-
najbardziej na południe wysuniętym miejscem na Krymie. W przewodniku
znaleźliśmy instrukcje co i gdzie ciekawego można zobaczyć. Pojechaliśmy
obejrzeć latarnię morską w kształcie wieży szachowej. Znowu szalony zjazd w dół
( wiadomo że z powrotem będzie podjazd). Na szczęście zjechał tylko Szwagier,
reszta czekała na górze. Niestety do latarni nie można było podejść, bo
odgradzała ją rosyjska baza wojskowa. Żołnierze patrzyli na nas bardzo
podejrzliwie, a my zrobiliśmy z ukrycia parę zdjęć i pojechaliśmy dalej.
Następną atrakcją była cerkiew w Foros
umieszczona na wysokiej skale (podjazd!). My dotąd podziwialiśmy ją z dołu-
wspaniały widok, maleńka cerkiew wisząca nad samą przepaścią, w nocy pięknie
oświetlona.
Zakupiliśmy pamiątki-kubeczki,
maleńkie ikony, obrazki. Wnętrze bardzo sympatyczne, chociaż pełne turystów.
Zapaliliśmy świece w intencji szczęśliwego powrotu do domu. Widoki wspaniałe,
dookoła góry, a przed nami przepaść i morze. Pani sprzedająca pamiątki
wytłumaczyła nam jak dojść ścieżką na skróty do Bajdarskich Worot.
My, jako miłośnicy skrótów, chętnie
skorzystaliśmy z porady. Skrót owszem był, ale podejście prawie pionowe, co dla
chłopaków niosących wózek Ani nie było zbyt ciekawe. Pot lał się strumieniami,
zwłaszcza, że upał nie odpuszczał. Nagrodą były znowu wspaniałe widoki no i
stragany z pamiątkami. Zjechaliśmy w dół do głównej drogi i skierowaliśmy się w
stronę Jałty, aby po drodze zobaczyć Jaskółcze Gniazdo w Gasprze. Zamiast
skręcić na Jaskółcze Gniazdo, skręciliśmy na Gasprę- stromy zjazd ( przed
oczami mam już ten podjazd, który czeka nas z powrotem). Chwilę błądzimy po
miasteczku, jakieś blokowiska, garaże, nie wiadomo co. Wreszcie pytamy o drogę,
no i okazuje się, że trzeba wyjechać na
górę i zjechać w inny zakręt. W końcu w dole, pod nami ukazał się „zameczek”,
czyli Jaskółcze Gniazdo.
Wygląda
jak zamek królewny z jakiejś bajki, maleńki, z mnóstwem wieżyczek, no i
oczywiście prawie wisi nad skrajem przepaści, na dole niebieściutkie morze.
Parkujemy za 20 chrywien od auta- chyba najdroższy parking na całym Krymie.
Trzeba przejść schodami, które maja z tysiąc stopni, aby dostać się pod sam
zameczek. No to idziemy. Widoki fantastyczne. Po drodze zakupiliśmy miejscowe
wino (3 butelki plastikowe 1,5l.).
Obeszliśmy zameczek ze wszystkich stron- warto było- zakupiliśmy pamiątki,
zjedliśmy jeden z najsmaczniejszych posiłków podczas całego pobytu ( czas
oczekiwania ok. 45 min.).A co najważniejsze mogliśmy skorzystać z normalnego
kibla ( polski Cesranit).
Trzeba
jednak było się zbierać, bo robiło się coraz później, a my musieliśmy znaleźć
nocleg. Po 2 godzinach bezowocnych poszukiwań, zdecydowaliśmy, że wracamy do
Łaspi i była to jedna z lepszych decyzji. Wprawdzie znowu trochę pobłądziliśmy,
ale około 22 byliśmy na naszym starym miejscu i postanowiliśmy to uczcić.
Krymskie wino jest wyborne, pod warunkiem, że nie pije się 4 litrów naraz i to razem
z miodowuchą. Nie oszczędzaliśmy się, bo wiedzieliśmy że na drugi dzień mamy
luz i plażujemy do oporu.
10
sierpnia 2006r. czwartek
Poranek
był ciężki, ale upał jak zwykle pomógł na we wstawaniu. Wprawdzie Jaremu nawet
upał nie przeszkadzał, bo wstał dopiero ok. 16. Tymczasem do „naszego” lasku
przyszli leśnicy, pozbierali opłaty, raczej symboliczne- 8 chrywien od głowy i
10 od samochodu.
Dostaliśmy
rachunek i właściwie poczuliśmy się jak na swoim terenie. Cały dzień
spędziliśmy na plaży, oprócz Jarego, który zdychał w lasku. Mieliśmy okazję
poczuć na własnej skórze jakiś zimny prąd morski, bo woda w morzu była zimna-
ok. 15 stopni. Fal nie było, ale upał bez zmian. Szwagier woził chłopaków na
skuterze wodnym (30 chrywien od głowy)
11
sierpnia 2006r. piątek
Rano
pojechaliśmy w kierunku Jałty ( w okolicy mieliśmy się spotkać z Ewą i
Przemkiem z Bielska). Po drodze zatrzymaliśmy się w Pałacu w Liwadii, w którym
odbyła się Konferencja Jałtańska. Wokół pałacu piękny park z palmami i pięknie
utrzymanymi trawnikami (jak oni to robią w tym upale?). Garbus wzbudza
wszędzie, gdzie się pojawiamy, ogromną sensację. Jary czuje się jak gwiazdor.
Zwiedziliśmy gabinet figur woskowych (11 figur-7 członków rodziny carskiej i
trzech uczestników Konferencji Jałtańskej- 12chrywien).
Zakupiliśmy
pamiątki i właśnie chcieliśmy odjeżdżać, kiedy zauważyliśmy zaparkowanego przed
pałacem ogórka. Był to widok dosyć egzotyczny, ponieważ od momentu wyjazdu z
Polski nie natknęliśmy się ani na garbusa, ani na ogórka.
Właścicielem okazał się Anton- skrzypek z
jałtańskiej filharmonii, który zaproponował nam nocleg niedaleko pałacu. Nie
skorzystaliśmy, bo był to betonowy plac, który cały dzień pełnił funkcję
parkingu, a zresztą dokoła pełno było turystów, ruch samochodów, a my
raczej preferujemy cichy lasek. Razem z
Antonem był jego kolega Oleg, handlarz częściami samochodowymi z
Dniepropietrowska. Ponieważ umówiliśmy się z Ewą i Przemkiem w Jałcie na placu
Lenina, pojechaliśmy tam i zwinęliśmy ich z ulicy. Była najwyższa pora na
szukanie noclegu. Oleg zawiózł nas na jakąś dziwna plażę do Nikity .
Minęliśmy po drodze wielki ogród
botaniczny, podobno największy na Krymie, ale nikt już nie miał siły iść
zwiedzać. Plaża była nieciekawa, wybetonowana i kamienista. Między kamieniami
pełno śmieci. Za to morze wynagrodziło nam te nieestetyczne doznania, bo w
oddali była jakaś ogromna burza, fale ogromne, dzieci bały się same wchodzić do
wody. Zabawa fantastyczna.
Zdecydowaliśmy, że zostajemy na noc (
decydujący był fakt, że na plaży był prysznic).Kible fatalne, śmierdzące z
wylewającą się zawartością. Szwagry wróciły na
nocleg do Łaspi, i dobrze zrobiły. Reszta została, bo zamierzaliśmy
popłynąć statkiem do Jałty. Nocą
mogliśmy obserwować wspaniałe pioruny na horyzoncie, z całej burzy do nas
dochodziły tylko lekkie podmuchy wiatru.
12
sierpnia 2006r. sobota
Rano
wstajemy dość wcześnie, szybkie śniadanko i płyniemy statkiem z Nikity do
Jałty. Uznaliśmy, że będzie to najwygodniejsza opcja, bo ciągle mieliśmy w
pamięci wczorajszy przejazd przez centrum Jałty (korki, korki i jeszcze raz
korki!), gdyby nie Anton, to pewnie jeździlibyśmy po Jałcie tak jak po Lwowie.
Jary miał jakieś opory przed płynięciem, ale został zmuszony i musiał trzymać fason.
Jałta
zawalona turystami, a my idziemy na krótki spacer. Na deptaku przy porcie
palmy, wystawy, sklepy w stylu zachodnim. Na placu Lenina odbywały się właśnie
jakieś występy- dzieci w strojach ludowych, kazaczoki, kalinki, już jesteśmy w
klimacie. Zwiedziliśmy małą cerkiew w pobliżu portu, zeżarliśmy kurczaka za 35
chrywien sztuka.
Wreszcie
wysłaliśmy pocztówki i wypiliśmy najdroższe na Krymie piwo 10 chrywien za 0,5l.
Nie mieliśmy za dużo czasu, bo zaplanowaliśmy, że jeszcze dzisiaj jedziemy do
Sewastopola. Z Nikity znowu niezły podjazd pod górkę, ale daliśmy radę.
Umówiliśmy się ze Szwagrami, że mają czekać na nas na parkingu za Foros.
Niestety, po drodze skończył się gaz w ogórku i odmówił dalszej współpracy. Na
benzynie nie chciał jechać- diagnoza szlag trafił pompę paliwa. Jakoś udaje nam
się dojechać do Łaspi, wracamy na stare śmieci, odbywa się narada wojenna – co
robimy, bo pompa jest nierozbieralna.
Po
przeglądzie części zapasowych do dyspozycji są 3 pompy. Trzeba więc z nich
zrobić jedną, która będzie pasować do ogórka. Problemy się piętrzą, nie pomogła
nawet flaszeczka, ok. 2 w nocy chłopaki się poddali i poszli spać. Wiadomo już,
że następnego dnia do Sewastopola nie pojedziemy.
13
sierpnia 2006r. niedziela
Wszyscy
jesteśmy dobrej myśli. Chłopcy od rana zabrali się do roboty- akcja pompa trwa.
My
zabrałyśmy dzieci na plażę i staramy się
ich duchowo wspierać. Żar leje się z nieba, woda w morzu bardzo przyjemna,
lekkie fale. Wreszcie Szwagier skonstruował popychacz do pompy i ogór odpalił.
Ponieważ jest wczesne popołudnie, postanowiliśmy, że zostaniemy w Łaspi jeszcze
jedną noc i może uda nam się wreszcie wyjechać. Poszliśmy na lokalny obiad do
knajpy i obżarliśmy się łapszą, mantami, czeburiekami i barszczem ukraińskim.
Największym krytykiem wszelakiego jedzenia
jest Jary, który zawsze twierdzi, że jego mama
gotuje lepiej. Ponieważ reszta nie zna kuchni pani Jaroszowej, jest w
miarę zadowolona. Po obiedzie leżymy bykiem, wszystkim schodzi skóra, a żar z
nieba leje się do wieczora.
14
sierpnia 2006r. poniedziałek
Udało
nam się wyjechać z Łaspi, ale opuszczamy to miejsce z pewnym sentymentem, bo
lasek był naprawdę sympatyczny, miejsce spokojne, plaża blisko. Mieliśmy dużo
szczęścia, że udało nam się tu trafić. Po drodze do Sewastopola, ogórek kilka
razy staje, zaczynam wątpić czy ta awaria faktycznie dotyczyła pompy, czy
czegoś innego. Na szczęście przed wjazdem do miasta jest stacja z gazem i
chwilowo jesteśmy uratowani. Kierujemy się w stronę Bachczysaraju, ale na razie
skręcamy do Wielkiego Kanionu. Jedziemy drogą okrężną, mijając góry, trochę tu
stchórzyliśmy, ale mieliśmy chwilowo dosyć kłopotów z samochodami i
postanowiliśmy je oszczędzać.
Naszym
celem w Kanionie jest Wanna Młodości. Widoki niesamowite, las skąpany w upalnym
słońcu, dookoła gołe skały i wydrążone w nich strumyczki. Najpierw zakupiliśmy
pamiątki i ruszyliśmy w drogę. Idzie się
bardzo przyjemnie, nie czuć upału, bo drzewa zasłaniają słońce. Wreszcie
dochodzimy do Wanny Młodości- wszędzie masa turystów, spotykamy grupy Polaków.
Kąpią się oczywiście wszyscy- woda ma temperaturę 8 stopni.
Odmłodzeni
posilamy się czeburiekami z serem i z mięsem. W drodze powrotnej trochę się
pogubiliśmy, ale okazało się że wszystkie drogi prowadzą do wyjścia. Szybka
kawa przy samochodach i trzeba jechać
dalej, bo musimy przecież znaleźć nocleg w Bachczysaraju. Szybko dojechaliśmy
na miejsce, początkowo naszym oczom ukazały się jakieś blokowiska, ani śladu
starego tatarskiego miasteczka. Ale to już chyba taki urok większości
miasteczek krymskich, że trochę bloków musi być. Minęliśmy te cuda architektury
socrealistycznej i faktycznie najpierw było stare miasto, potem Pałac Chanów,
skalne miasteczko – wszystko to zaplanowaliśmy obejrzeć na następny dzień.
Miejscowi skierowali nas za miasto, bo tam podobno znajdziemy miejsce na nocleg. Przejechaliśmy
jakieś slamsy, później okazało się, ze to właśnie było to tatarskie miasteczko.
Znaleźliśmy piękną polankę, otoczoną ze
wszystkich stron górami, na której rozłożyliśmy obóz. Kiedy jedliśmy kolację,
zatrzymał się samochód z parą ze Lwowa Wasylem i Marzeną, którzy dołączyli do
nas, było bardzo wesoło.
15
sierpnia 2006r wtorek
Wstaliśmy
w miarę wcześnie, ale Wasyl z Marzeną już byli spakowani. Chcieli jak
najwcześniej zaliczyć Czufut Kale. Wiedzieli co robią- uniknęli w ten sposób
największego upału. Nam się tak znowu nie spieszyło. Obejrzeliśmy naszą polankę
w świetle dziennym, okazało się, że znajdują się tam jakieś kręgi skalne,
zresztą sami czuliśmy pozytywną energię, która biła z tego miejsca.
Do
Czufut Kale dotarliśmy, kiedy żar już lał się z nieba, ale nie zrażaliśmy się
tym. Żeby wejść do monasteru, trzeba było być ubranym od stóp do głów- długa
suknia, chusta na głowę, a faceci długie spodnie. W tym upale było to nie do
przeskoczenia. Później trochę żałowałam , że nie zmusiłam się do wysiłku, bo to
przecież oryginalny klasztor wykuty w skale. No, ale trudno. Po drodze
oczywiście mnóstwo pamiątek, widoki fantastyczne. Dzieci czują się jak w raju.
Amadeusz wreszcie zadowolony, włazi do każdej dziury, wspina się, a reszta
dzieci za nim. Chyba im się tu podoba.
Upał
niesamowity, chłodzimy się w skalnych komnatach. Po wyjściu z miasteczka,
obeszliśmy wszystkie stragany z pamiątkami, wysłaliśmy kartki. Kiedy
czekaliśmy na resztę, spotkaliśmy bardzo
miłego starszego pana- Polaka, który ze łzami w oczach opowiedział nam swoją
historię. Jako dziecko został wraz z rodziną wysiedlony z Tarnopola na Krym.
Bardzo tęskni za Polską i bardzo się ucieszył, że może z nami porozmawiać.
Ostatnim
mocnym akcentem naszego zwiedzania był Pałac Chanów. Zupełna egzotyka.
Wieżyczki, jak z klocków, wszystko malutkie , z daleka wygląda jak zabawka.
Wnętrza oryginalne, bogato wyposażone, wspaniałe fontanny z fontanną łez na
czele. Niezapomniane wrażenia.
Jeszcze szybki przegląd straganów z pamiątkami
i wracamy. Musimy przed zmrokiem znaleźć nocleg (Łaspi już nie wchodzi w
rachubę). Naszym celem jest kierunek północny, bo pomału musimy kierować się w
stronę domu. Mijamy Eupatorię z zaśmieconą i zatłoczoną plażą i zapada decyzja,
że jedziemy do Mieżwodnoje. Na miejsce dojechaliśmy ok. północy, bez problemu
znaleźliśmy nasze stare krzaczki i rozbiliśmy obóz- ostatni przed drogą powrotną.
16
sierpnia 2006r. środa
Postanowiliśmy,
że ten nasz ostatni dzień na Krymie spędzimy na totalnym byczeniu- morze,
muszelki, meduzy, kraby to wszystko czego nam było potrzeba do szczęścia.
Wczesnym popołudniem wybraliśmy się na spacer plażą do miasteczka.
Już po drodze Huberta zaczął boleć brzuch, a
Amadeusz w ogóle z nami nie poszedł, bo żle się czuł. Zjedliśmy pyszny obiadek
( na którym jajecznica okazała się jajkiem sadzonym), zrobiliśmy ostatni zakup
pamiątek- kubki, ręczniki, chusteczki, matrioszki i inne duperele. Kiedy
wróciliśmy do obozu Hubert już miał sraczkę, a Amadeusz gorączkę i zaczynało
brać Oskara. Leżeli boroczki w ogórku przykryci śpiworami, podczas gdy na
zewnątrz temperatura dochodziła do 30 stopni. Ale wypocili się, Waldek leczył
Amadeusza miodowuchą z chili i chyba pomogło, bo poczuł się znacznie lepiej.
Tak to w ostatni dzień złapaliśmy jakiegoś wirusa, który skakał sobie po nas aż
do samej Polski. Ale oczywiście choroby nie mogły nam zepsuć wspaniałego
wieczoru na plaży, wśród krymskich ostnic. Wyjazd był zaplanowany na drugi
dzień po śniadaniu, więc mogliśmy trochę posiedzieć przy degustacji kolejnej
miodowuchy i poobserwować nocne życie natury
( muszki, pajączki , ważki i inne stwory).
17
sierpnia 2006r. czwartek
Po
szybkim śniadaniu, złożyliśmy obóz , ostatni rzut oka na morze i plażę i trzeba
jechać. Nie ujechaliśmy daleko, jak skończył się gaz w ogórku. Na benzynie nie
chciał iść.
Ale
jest przyjemnie, rozkładamy kocyki i czekamy co chłapaki urobią. Tym razem nie
obeszło się bez holowania. Przeżyłam chwilę grozy, bo Szwagier miał bardzo
krótką linkę, miałam wrażenie, że wystarczy jeden fałszywy ruch i będziemy mu
siedzieć na plecach. Na szczęście fałszywe ruch nie były w planie i holowanie
trwało bardzo krótko, bo dojechaliśmy do stacji z gazem i chwilowo nasz problem
był rozwiązany. Późnym popołudniem opuściliśmy Krym. Tylko raz zgubiliśmy drogę
i wjechaliśmy do jakiejś wioski. Pani, która pasła gęsi wytłumaczyła nam jak
zjechać na główną drogę, a przy okazji spytała nas czy jesteśmy artystami.
Nasze auta wszędzie wzbudzały sensację.
Droga do pierwszego noclegu przebiegała już bez komplikacji. Bez
problemu znaleźliśmy naszą stację, miejsce na nas czekało.
18
sierpnia 2006r. piątek
Wstaliśmy
już bez entuzjazmu. Przed nami cały dzień jazdy po dziurawych ukraińskich
drogach. Na obiad udało nam się zjeść
całkiem smaczny barszcz ukraiński i rosół z udkiem. Niestety skręciliśmy w
jakąś dziwną drogę, która była nie całkiem skończona- śmierdziało smołą z
asfaltu tak, że wszystkich rozbolały głowy. Najgorzej zniosła to Ania, która
zwróciła cały obiad na fotele w ogórku. Do postoju było jeszcze kawałek
( według mapy), a wszyscy mieli już dosyć.
Jechaliśmy i jechaliśmy, już zaczęło nam się wydawać, że po prostu minęliśmy
ten zajazd, ale w końcu ok. północy dobrnęliśmy. Na szczęście było jeszcze
trochę wody w prysznicach, więc można było się odświeżyć. Szwagrowi brakło i
czuł się bardzo poszkodowany. W nocy ja
odczułam działanie wirusa, bo goniłam do krzywego kibla kilka razy, na
szczęście rano trochę mi przeszło, ale strasznie bolał mnie żołądek.
19
sierpnia 2006r. sobota
Przed
nami ostatni etap naszej podróży, przed północą powinniśmy być w domu. Na
szczęście z kupnem gazu nie ma takich problemów jak na Krymie i ogórek chodzi
bez zarzutu. Znowu zgubiliśmy się we Lwowie. Szwagier nas wyprowadza.
Decydujemy się na przejście graniczne w Krakowcu, nikt nie namówi mnie już na
Medykę. Do granicy dojeżdżamy około 18. Kilka pasów, na każdym spora kolejka.
Czekamy w jednej, nic się nie posuwa, celnicy snują się tam i z powrotem i
czekają na łapówki. Po godzinie coś się ruszyło, dochodzimy w końcu do jakiejś
budki, wszyscy muszą wyjść z samochodu.
Sprawdzili nam paszporty i dalej czekamy nie wiadomo na co. W końcu wjeżdżamy
na polską stronę i bardzo sympatyczna pani celnik wywala nam wszystko z ogórka
w poszukiwaniu papierosów. Oczywiście niczego nie znalazła, a my przez 15 minut
upychaliśmy wszystko z powrotem. Granica nas strasznie zmęczyła, ale kiedy
poczuliśmy gładką, polską drogę od razu humory nam się poprawiły. W Polsce
przywitał nas deszczyk, który bardzo szybko się nam znudził i zatęskniliśmy za
upałem.
W
domu czekała na nas świeża pościel, gorący prysznic, kibelek z wodą i tym
podobne atrakcje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz