31.07. piątek
Tym
razem udało się wyjechać prawie punktualnie - prawie, bo godzinny poślizg był…
Ale co to za poślizg w porównaniu z zeszłym rokiem, kiedy wyjechaliśmy w
niedzielę rano zamiast w piątek wieczór z powodu remontu naszego ogórka. Około
22.00 ruszyliśmy z Orlenu w pięć samochodów- my, Płoty, Papugi, Skórki,
Jaroszki. Rezer dogonił nas w Rzeszowie. Reszta to znaczy Fredy i Gębusie mieli dojechać do nas w okolicy Chmielnickiego. Stan licznika
przed wyjazdem 312963 km.
Do
Korczowej przyjechaliśmy ok. 4. 30 nad ranem.
1.08. sobota
Prawie
5 godzin spędzamy na granicy. To jakaś paranoja, kolejka przez godzinę nie
posuwa się wcale, co jakiś czas dochodzą
do nas informacje o jakiejś wymianie załogi, to po polskiej, to po ukraińskiej
stronie, że to niby jest powód tego zastoju. Normalnie zebranie wszystkich
pieczątek potrzebnych do przekroczenia granicy zajmuje kilka minut, a my
czekamy tyle godzin. W końcu udało nam się
oddać wszystkie kartoczki i około 10.30 czasu ukraińskiego ruszyliśmy w
kierunku Lwowa. Z GPS- em jazda jest o wiele prostsza, bo praktycznie
bez żadnego błądzenia zmierzamy prosto do celu. Około 15.00 Oskar przysłał SMS-a, że jednak
zdecydował się jechać z nami i chciałby zabrać się z Fredem. Szybko więc
skontaktowaliśmy się z Fredem i Łysym, żeby go jakoś dowieźli. W ciągu
następnych dwóch godzin Oskar trzy razy zmieniał zdanie. W końcu dojechał z
Łysym do Kryspinowa, gdzie okazało się, ze auto dalej nie pojedzie, bo coś się
zepsuło. Fred musiał wrócić po Oskara i razem
zabrali się za przywracanie kanta do życia.
Na razie nie wiemy nic więcej , czekamy na wiadomości.
Kierujemy
się na Kamieniec Podolski i Chocim, ale jest już późno i dzisiaj nie zdążymy
zwiedzić twierdzy, Trzeba poszukać noclegu. Za miasteczkiem przepływa Dniestr,
więc postanowiliśmy poszukać miejsca do spania nad brzegiem rzeki. Niezawodni tubylcy skierowali nas na plażę
nad rzeką- jest to szeroka polanka albo raczej pastwisko, obok boisko
piłkarskie, w tle rzeka. Około 21.30 zdecydowaliśmy, ze rozkładamy obóz. Ten
pierwszy nocleg był bardzo udany- to dobra wróżba na dalszą podróż… Kierowcy,
po 24 godzinach jazdy bez snu, padają po jednej butelce miodowuchy i dwóch
piwach. Zresztą wszyscy jesteśmy bardzo zmęczeni jazdą i granicą. Przed północą
grzecznie leżymy w śpiworach.
2.08. niedziela
Jest
piękny poranek, słoneczko praży już od 7.00. Obok naszego obozowiska przechodzi
stado baranów i kóz- idą do rzeki się napić. Na dzisiaj zaplanowaliśmy
zwiedzanie twierdzy w Chocimiu, potem w Kamieńcu Podolskim i dalej polecimy na
spotkanie z Fredem i Łysym- właśnie dostaliśmy wiadomość, że ruszyli z granicy
ok. 10.20- czyli stali jeszcze dłużej niż my. Jeszcze szybka naprawa
wentylatora do chłodzenia u Skóry i około 11. 00 ruszamy na twierdzę.
Już
przy wjeździe na parking spotkaliśmy niby przewodnika, który zaproponował nam ,
że za niewielką opłatą, oprowadzi nas po twierdzy i coś ciekawego opowie-
oczywiście po polsku. Ponieważ kwota nie była specjalnie wygórowana, szybko się
zdecydowaliśmy i była to bardzo dobra decyzja. Dowiedzieliśmy się dużo nie
tylko na temat twierdzy, ale także historii i zawikłanych stosunków ukraińsko-
polsko- tureckich. Naprawdę miło było posłuchać. Przed odjazdem spotkaliśmy
Sieriożę, jak się potem okazało pierwszego anioła stróża, który wybawił nas z
nie lada opresji. Sierioża świetnie mówił po polsku, mieszkał w Kamieńcu
Podolskim, więc razem z nim ruszyliśmy w dalszą drogę. Pokazał nam krótszą
drogę do Kamieńca, oprowadził po Starówce, pokazał nam zamek od strony lochów, a
także miejsca , w które rzadko trafiają turyści. W czasie kiedy my
podziwialiśmy uroczą Starówkę, od Freda przyszły niezbyt pocieszające wieści.
Okazało się, że spędzili na granicy prawie 9 godzin, po czym po 20 km auto Łysego stanęło na
dobre i utknęli na cały dzień. To niestety nie był koniec złych wiadomości, bo
kiedy chcieliśmy ruszyć z parkingu pod zamkiem, okazało się, że coś zblokowało
skrzynię biegów w ogórku. Sierioża zaproponował ,że zawiezie nas do warsztatu w
Kamieńcu i może coś uda nam się naprawić. Przez całe miasteczko holował nas Krzysiek. Warsztat
był bardzo interesujący, zwłaszcza, że po sąsiedzku mieścił się zakład
pogrzebowy i pierwsze co rzuciło nam się
w oczy to trumny, które wystawione były przed warsztatem. Niestety, żona
właściciela warsztatu, jak zobaczyła całą naszą wycieczkę, nie pozwoliła nawet
wjechać na kanał. Dalej na holu jedziemy za radą Sierioży, za miasto, żeby
zastanowić się co robimy dalej. Było już późne popołudnie, a wiadomo było, że
przed nocą nie zdążymy naprawić ogórka. Nasz anioł stróż prowadzi nas na
przystań promową, gdzie znajduje się mała plaża, niestety ze względu na
niedzielne popołudnie totalnie zatłoczona. Wtedy wpadliśmy na pomysł, żeby
przepłynąć promem na drugi brzeg Dniestru, tam znaleźć miejsce na nocleg i
ewentualny remont samochodu. Następny prom odchodził dopiero za godzinę, a nam
się spieszyło. Szybka zrzutka i zaproponowaliśmy panu motorniczemu dodatkowy
rejs promu za 300 hrywien specjalnie dla nas. Nie trzeba było go długo
namawiać. Tutaj pożegnaliśmy Sieriożę, daliśmy mu trochę kasy
– musiał wrócić stopem do Kamieńca, a poza tym
za to, co dla nas zrobił, należało mu się.
Lądujemy
więc na drugim brzegu Dniestru, niepewni tego, co będzie dalej. Ale okolica
jest przyjemna, mamy więc nadzieję, że wszystko będzie dobrze. Rozkładamy obóz,
chłopcy zabierają się za ogórka. Trzeba „tylko” wyciągnąć silnik, wyciągnąć
skrzynię biegów , sprawdzić co się stało, naprawić i... jechać dalej. I tutaj
znowu okazało się jakie mamy szczęście. Obok nas na kocykach odpoczywały dwie
ukraińskie rodzinki. Mężczyźni z zainteresowaniem przyglądali się wszystkim
manewrom, jakie chłopcy wykonywali przy ogórku, w końcu zaproponowali pomoc. Ale
nasi dzielni mechanicy powiedzieli, że sobie poradzą, więc tamci przyglądali
się dalej. Kiedy w końcu skrzynia była wyciągnięta Jura i Sasza , nie
wytrzymali i okazało się, że to mechanicy samochodowi. Szybko zlokalizowali
usterkę, a ponieważ nie było części zamiennej, zrobili prowizorkę, która
zadziałała. Była już pewnie piąta rano, kiedy poskręcali wszystko do kupy,
mocno osłabieni całonocną pracą i napojami wspomagającymi, popadali w śpiwory
tak jak stali, uwaleni smarem po łokcie. Rano miało okazać się, czy ich praca
przyniosła jakieś efekty. Tak to poznaliśmy naszych kolejnych aniołów stróżów,
bez pomocy których pewnie stracilibyśmy kilka dni, żeby uporać się z tą awarią.
Plan alternatywny był taki, że Łysy, który musiał wracać na granicę po część do
swojego samochodu, przywiezie też skrzynię do ogórka.
3.08
poniedziałek
Spędzamy
przedpołudnie nad rzeką, kąpiemy się, opalamy i czekamy aż z kierowców wyparują
procenty. Prowizorka Jury i Saszy zadziałała i po podłączeniu elektryki
samochód był gotowy do drogi. Około 11.00 dojechali do nas Fred, Ala i Oskar.
Wszystkim humory się poprawiły i mogliśmy pomału szykować się do dalszej jazdy.
Wprawdzie Łysy został jeszcze z tyłu, ale musiał czekać na część do swojego
kanta.
Około
15.00 wyruszyliśmy polną drogą w stronę Winnicji, z zamiarem ominięcia Kamieńca
i Chmielnickego. Jura i Sasza zapewnili nas , że droga jest dobra i dojedziemy
nią bez problemu, a zyskamy jakieś 200 km. Drogą faktycznie była niezła, jak na
warunki ukraińskie, bardzo malownicza, bo właściwie cały czas jechaliśmy wzdłuż
Dniestru, który na tym terenie tworzy piękne meandry. Pogoda się trochę
zepsuła, właściwie cały wieczór goniły nas jakieś burzowe chmury. Na nocleg
stanęliśmy za Winnicją około 21.30, właściwie lekko tylko zjechaliśmy z głównej
drogi. Kiedy zatrzymaliśmy się na małej polance, zaczął padać deszcz, który
rozgonił całe towarzystwo do spania.
4.08. wtorek
Następną
miejscowością na naszej trasie jest Umań. Wyruszyliśmy dosyć wcześnie, bo około
9.00. Skontaktował się z nami Łysy, który uporał się już z uszczelką pod
głowicą i zmierza naszym śladem , z tym, że dzieli nas kilka godzin jazdy. Upał
daje nam się we znaki, bo cały dzień jesteśmy w drodze, ale już wiemy , że
dzisiaj nie dojedziemy do Krymu. Trzeba wcześniej znaleźć jakiś przyjemny nocleg. Morze już niedaleko,
korzystamy więc z pomocy GPS-a i zbaczamy nieco z trasy- za Chersoń odbiliśmy
trochę w kierunku morza do miejscowości Primorskoje. W wiosce jest kilka domów, nie ma sklepu, my
kierujemy się na plażę, która okazała się całkiem zaglonowana. Wjechaliśmy na
małą polanę, z daleka majaczyły jakieś budynki, wokół żywego ducha. Pojawiły się też komary. Ponieważ nie
zdążyliśmy zrobić żadnych zakupów, musimy zadowolić się jednym ciepłym piwem i
na trzeźwo rozpoczyna się dyskusja na temat przejazdu przez Arbatkę. Dotąd
wszyscy byli zgodni, co do przejazdu, ale po drodze samochody mocno się grzały
w tym upale i co niektórzy zaczęli pękać. Jednak Krzysiek z Rezerem przekonali
wahających się, że w razie potrzeby, będą nas wyciągać z piachu swoimi
terenówkami. Pierwsza dyskusja kończy się więc zgodną decyzją , że wszyscy ruszamy na Arbatkę. Idziemy spać
około północy.
5.08. środa
Wstajemy
wcześnie i oglądamy okolicę- to chyba jakiś opuszczony kołchoz, na plaży pełno
glonów, ale nie przeszkadzają nam one zupełnie. Morze jest ciepłe i pływają w nim ogromne
meduzy. Kasia jedną złapała i podziwialiśmy jej piękny galaretowaty parasol,
zapozowała do zdjęć i puściliśmy ją wolno. Za budynkami znaleźliśmy nawet grób
jakiegoś lotnika, który zginął tu podczas wojny ojczyźnianej. Przed wyjazdem
jeszcze krótki remont, tym razem u Jarego- czyszczenie filtra powietrza.
Wyruszamy z Primorskoje ok. 9.30.
Kierujemy
się na drogę międzynarodową na Melitopol z zamiarem wzięcia Arbatki od góry.
Jeszcze zatrzymujemy się na stacji benzynowej, gdzie rozpoczyna się druga dyskusja-
jechać czy nie jechać przez mierzeję. Tym razem było bardziej burzliwie,
ale wymiana poglądów kończy się taką
samą decyzją jak wcześniej- to znaczy jedziemy wszyscy. Około 14.00 wjechaliśmy
na Arbatkę, mijając po drodze słone jeziora, a właściwie to co po nich zostało
po wyparowaniu wody. Wrażenie jest niesamowite, bo wygląda to jak śnieg albo
lód w 40 stopniowym upale.
Wszyscy
są w stresie- jak poradzą sobie samochody. Tylne klapy pootwierane. Początkowo
droga jest całkiem dobra, mijamy po drodze ośrodki wczasowe, jakieś domki, ale
stopniowo jest ich coraz mniej i po jakichś 10 km asfalt się kończy i zaczyna
się prawdziwy hard core.
Korzystamy
z rad internautów rosyjskich, którzy podczas przejazdu przez Arbatkę
zmniejszyli ciśnienie w kołach i o dziwo pomaga- nie rzuca już tak całym
samochodem i zmniejszają się wibracje wewnątrz kabiny. Dookoła robi się pusto,
przed nami step, z jednej strony Morze Azowskie, z drugiej słone jeziora.
Znaleźliśmy przyjemną plażę i robimy postój. Piasek jest bielutki, wymieszany z
muszelkami, woda ma temperaturę 300C
i piękny turkusowy kolor. Chwilę się byczymy, wszyscy są spragnieni kąpieli.
Przejechaliśmy jeszcze kilka kilometrów, po drodze bijąc rekordy szybkości ( co
niektórym samochodom nie wyszło na zdrowie),dziewczyny miały okazję pokierować
sobie trochę. Wreszcie stanęliśmy, żeby zanocować. W zasięgu wzroku nie ma
żywego ducha, jest ciepło, zerwał się lekki wietrzyk, kąpiemy się w morzu
prawie do północy. Po dzikiej jeździe przez step, trzeba trochę podreperować
auta, ale na razie sprawują się nieźle. Jesteśmy mniej więcej w połowie
mierzei, więc chyba dadzą radę. Fred spędza noc pod gołym niebem, co skrzętnie
wykorzystały tutejsze komary.
6.08. czwartek
Od
rana delektujemy się ciepłym morzem, czystym piaskiem i pustką dookoła. Są
fantastyczne fale, szczególną frajdę mają dzieci. Słońce lekko prześwituje zza
chmur, jest bardzo przyjemnie. Ale trzeba jechać dalej, bo przed nami jeszcze
kawałek mierzei do przejechania. Wyruszyliśmy w dalszą drogę ok. 11.30. jeszcze
przez 2 godziny jechaliśmy mierzeją, potem minęliśmy ruiny twierdzy arbackiej i
radzieckiej elektrowni atomowej w Szczołkino. Obraliśmy kierunek na Przylądek
Kazantyp, obejrzeliśmy zatoczki ze wzgórza, piękne klify, gdzie utworzono
rezerwat przyrody. Spacer zajął nam prawie 2 godziny, więc trzeba się było
zbierać, żeby podjechać trochę w kierunku Kercza i znaleźć nocleg. Podczas
przeprawy polnymi drogami w kierunku wybrzeża , do ogórka wpadł przez okno mały
nietoperz. Narobił trochę zamieszania, bo my wpadliśmy w panikę, a on się
schował pod dywanik na podłodze miedzy pedałami i zniknął. Dopiero kiedy
dojechaliśmy na miejsce, zrobiło się cicho, wyfrunął w pewnym momencie przez
otwarte drzwi, ale za chwilę wrócił, tak jakby chciał się z nami pożegnać. Później
powstała teoria, że w tym nietoperzu przyleciała do nas dusza naszego Czarnego
(kota), który w tym samym czasie zginął pod kołami samochodu. A dowiedzieliśmy
się o tym parę godzin później, kiedy zadzwoniła z domu Dorota. Było nam trochę
smutno z tego powodu, ale cóż takie jest kocie życie. Miejsce, w którym się
zatrzymaliśmy, jest bardzo podobne do tego na Arbatce- biały piasek, muszelki,
tylko morze ma trochę ciemniejszy kolor, ale nadal jest bardzo ciepłe. Okolica
jest całkiem wyludniona, w zasięgu wzroku nie ma żywego ducha. Zaczęło za to
mocno wiać, trzeba było zrobić osłonkę z folii, ale zdała egzamin. Odebraliśmy
tez wiadomość od Łysego, skierowali się na zachodnie wybrzeże Krymu i teraz są
w Czarnomorskoje.
Robimy
krótki przegląd samochodów- czyszczenie filtrów itp.
7.08. piątek
Mija
tydzień naszej wędrówki. Tyle się dzieje, ze wydaje nam się , że minął miesiąc
od wyjazdu z domu. Żegnamy się pomału z Morzem Azowskim i ruszamy na Kercz. Najpierw kierujemy się w
stronę ruin Pantikapajonu i Góry Mitrydatesa. Ruiny trochę rozczarowują, na
zdjęciach wyglądają bardziej okazale, ale z góry roztacza się fantastyczny
widok na port i wybrzeże. Schodzimy po schodach na dół, podziwiając widoki dookoła. Wszyscy są spragnieni
normalnego posiłku ( po kilku dniach na agrovitach to normalne), więc
decydujemy się na obiad w knajpie. Jedzenie dobre, ale strasznie długo trzeba
czekać. Barszczyk ukraiński i stek nam bardzo smakują ( do tego kanapki z
boczkiem jako przystawka), ale porcje są takie , że ledwo dojadamy. Szybko ( bo
robi się późno) jedziemy do carskiego kurhanu. Trochę jesteśmy zawiedzeni
wyglądem zabytku, ale po dłuższy przyjrzeniu ( układ kamieni w korytarzu) nawet
nam się podoba. Została nam jeszcze turecka twierdza Jenikale. Idziemy na
krótki spacer wzdłuż murów, z góry roztacza się piękny widok na morze, widać
przeciwległy brzeg rosyjski. Około 19.30 ruszamy dalej na Teodozję. Już
ostrzymy sobie zęby na czekające na widoki, bo w tym rejonie zaczynają się Góry
Krymskie, co w płaskim dotąd krajobrazie , będzie miłą dla oka pieszczotą.
Trochę się zachmurzyło, ale nadal jest ciepło, jakby gdzieś z daleka czuć było
burzę. Skręcamy przed Teodozją w kierunku morza ( to już Morze Czarne) i
wjeżdżamy w jakąś bazę oddycha, gdzie nas kasuja po 10 hrywien od samochodu za
wjazd. Nie mamy za bardzi innego wyjścia, bo jest już całkiem ciemno i nic
innego nie znajdziemy, ale chłopaki kierują nas na plażę i decydujemy się
zostać. W porównaniu z pustymi plażami nad Morzem Azowskim, tutaj jest
prawdziwy tłum plażowiczów, ale my mamy dla siebie prawie całą polanę, która
lekko opada w kierunku morza, więc nie możemy narzekać. Chłopcy zabierają się
za kolejny remont, trzeba wzmocnić zawieszenie w garbusie Freda, bo mocno
ucierpiało na Arbatce. My trochę gramy w karty, żeby chłopakom dotrzymać
towarzystwa w końcu kładziemy się spać po dniu pełnym nowych wrażeń.
8.08. sobota
Kiedy
się obudziliśmy, niebo było trochę zachmurzone. Postanowiliśmy, że po
śniadaniu, spędzimy trochę czasu na kąpieli w morzu i pojedziemy dalej. Chmury
jednak zaczęły narastać, zerwał się wiatr, zrobiło się burzowo. Pomału
zaczęliśmy składać obóz, niestety nie zdążyliśmy przed deszczem. Lunęło jak z
cebra, a polanka , na której staliśmy zamieniła się w grząskie błoto. Chwilę
staliśmy i czekaliśmy aż przestanie padać, ale nagle spod ogórka zaczęły
wypływać prawdziwe strumienie wody i
wręcz było czuć jak grunt zapada się pod nami. Skarpa była lekko nachylona w
kierunku morza, więc wystraszyliśmy się, że zsuniemy się razem z samochodami.
Deszcz trochę zelżał, więc wyskoczyliśmy żeby ratować auta. Okazało się , że
bez wyciągarki nie damy rady. Rezer z Krzyśkiem kierowali akcją, część została
wypchana na górę, część wyciągnięta na linach, tylko nieliczni zdołali wyjechać
o własnych siłach. Cała akcja trwała około 2 godzin i o 11.30 wszyscy utaplani
w błocie, ale zadowoleni staliśmy gotowi do dalszej drogi. Okazało się, że to
nie koniec atrakcji tego dnia.
Skierowaliśmy
się na drogę do Koktebel i za Kurortnoje zatrzymaliśmy się i wybraliśmy się na
wycieczkę na Karadag. Część grupy poszła do delfinarium , a reszta w góry. Jest
to rejom parku narodowego, do którego wstęp mają tylko grupy z przewodnikiem.
No ale nam po co przewodnik. Skóra znalazł na GPS-się jakąś drogę poza szlakiem
i ruszyliśmy obejrzeć z góry Złote Wrota. Naprawdę było warto, bo widoki
zapierały dech w piersiach. Kiedy wspinaliśmy się po stromych zboczach,
zrozumieliśmy dlaczego nie puszczają tu indywidualnych turystów, pewnie część
by od razu pospadała. Zadowoleni ruszyliśmy na dół, w kierunku wyjście .
Niestety tutaj złapali nas strażnicy leśni, którzy stwierdzili, że weszliśmy
bezprawnie na teren parku narodowego i musimy zapłacić jakiś horrendalnie
wysoki mandat.
Było
nas 8 osób, więc wychodziło koło 1000 hrywien. Powiedzieliśmy oczywiście, że
nie mamy kasy- no to w takim razie musi z nami spotkać się szef (naczalstwo) i
on podejmie decyzję. Wyglądało na to że trafimy do aresztu. Szef (wyglądał jak
ojciec chrzestny) był bardzo stanowczy, ale miły. Udzielił nam pouczenia i… rozeszło się po kościach.
Umówiliśmy się jeszcze na następny dzień na przejażdżkę łódką do Złotych Wrót.
Wcześniej mogliśmy podziwiać skały ze szczytu Karadag.
Spóźnieni
i jeszcze trochę wystraszeni przyszliśmy na miejsce zbiórki, gdzie reszta
czekała na nas lekko już zaniepokojona. Przedstawienie w delfinarium bardzo im
się podobało, szczególnie zadowolone były dzieci, no ale oczywiście nie
przeżyli takich emocji jak my.
Pojechaliśmy
poszukać miejsca na nocleg do Koktebel i zgodnie ze wskazówkami Filipa,
znaleźliśmy wysoką skarpę z fantastycznym widokiem na miasteczko. Po drodze
zakupiliśmy kilka rodzajów miejscowych win i po kolacji rozpoczęliśmy
degustację. Wino Szept Mnicha smakuje nam najbardziej.
9.08. niedziela
Wstajemy
dosyć wcześnie, bo umówiliśmy się na łódkę
na 10.00, a trzeba jeszcze wrócić do Kurortnoje. Boss czekał zgodnie z
umową i zaprowadził nas na przystań,
gdzie czekała na nas mała łódka. No, może
nie taka mała, bo załadowaliśmy się na nią wszyscy. Kiedy ruszyliśmy i zaczęło
nami rzucać na wszystkie strony, ze zgrozą pomyśleliśmy, że jeszcze wczoraj
zamierzaliśmy popłynąć do Złotych Wrót kajakami. Roztrzaskalibyśmy się na
pierwszych skałach o ile wcześniej nie zwinąłby na jakiś patrol. Chyba nawet
znajomość z Bossem by nam nie pomogła. W każdym razie wycieczką łódką była
bardzo przyjemna, płynęliśmy wśród stromych skał, widoki zapierały dech w
piersiach. Fala była zbyt duża, żeby poskakać z łódki, ale wrażenia były i tak
niesamowite. Z Kurortnoje pojechaliśmy do twierdzy genueńskiej w Sudaku. I
znowu okazało się, że mamy szczęście, bo od trzech dni trwał tam festiwal
rycerski i było mnóstwo atrakcji: walki rycerzy, pokazy broni , pokazy strojów
rycerskich, można było przejechać się na wielbłądzie, postrzelać z łuku no i
oczywiście popróbować tutejszych specjałów. Aż żal było odjeżdżać, ale
musieliśmy pomyśleć o noclegu, a wiedzieliśmy, że tutaj na południowym wybrzeżu
ciężko znaleźć jakieś odludzie. Byliśmy w centrum turystycznym Krymu, które
ciągnie się właściwie aż do Jałty . Długo nie mogliśmy się zdecydować, nawet
zanosiło się na rozłam w grupie, ale w końcu wszyscy wylądowaliśmy na kampingu
w Morskoje. Wprawdzie ludzi tu mnóstwo, widać porozrzucane śmieci, ale
właściwie jak na warunki ukraińskie to standard- tam gdzie są ludzie – tam są
też śmieci. Wieczorem znowu mały remont, tym razem padł wentylator u
Skóry. Planujemy dalszą podróż, wokół
rozlegają się dźwięki ukraińskiej dyskoteki, która usiłujemy zagłuszyć
Metallicą, trochę pomaga. Marzy nam się powrót na puste plaże Arbatki.
10.08. poniedziałek
Dzisiaj
trochę leniuchujemy. Idziemy na plażę, która okazała się całkiem sympatyczna-
mnóstwo drobnych kamyczków, w morzu , trochę większe. Początkowo myśleliśmy ,
że z hotelu obok płynie do morza ściek, ale sprawdziliśmy- to nie był ściek
tylko po prostu rzeczka spływająca z gór do morza. To połączenie gór z morzem
jest tutaj szczególnie widoczne i naprawdę cieszy oko. Nasza plaża jest
właściwie otoczona górami, które schodzą prosto do morza. Na dzisiaj
zaplanowaliśmy jeszcze wycieczkę do rezerwatu botanicznego w Nowym Świecie.
Szybko więc nadrobiliśmy zaległości w kąpaniu ( na kampingu był prysznic),
praniu itp., zjedliśmy szybki obiad i ruszyliśmy dalej. W rezerwacie można
poruszać się tylko po wyznaczonych ścieżkach , więc wspinamy się w górę, aby
podziwiać widok na 3 zatoki- zieloną, błękitną i niebieską. W promieniach
słońca faktycznie można dostrzec te wszystkie odcienie. Robimy sobie zdjęcia w
Grocie Glicyna, dzieci wspinają się na skały- mają tutaj prawdziwe używanie.
Robi się już bardzo późno , a trzeba jeszcze znaleźć nocleg, co na południowym
wybrzeżu nie jest łatwe. Około 19.30 ruszamy w kierunku Jałty drogo widokową,
która wiedzie wysoką skarpą wzdłuż morza. Oczywiście nie zdążyliśmy zrobić
zakupów, więc zatrzymujemy się w miasteczku, ale o tej porze nie można nigdzie
znaleźć chleba, Trzeba będzie więc podzielić się tym , co zostało od wczoraj.
Jedziemy kawałek, ale szybko zapada zmrok i żal nam tych widoków, które teraz
toną w ciemności .I znowu korzystamy z pomocy niezawodnego GPS-a i skręcamy w
góry, na małą polankę. Jemy szybką kolację, zaliczamy po piwie i nie mamy siły
na nić więcej. Po drodze u Skóry znowu nawala wentylator, ale sytuacja szybko
została opanowana.
11.08 wtorek
Rano
podziwiamy widoki- przed nami morze, dookoła góry, robimy zdjęcia, nie psuje
nam humoru nawet fakt , że z drugiej strony góry co chwilę podjeżdżają
śmieciarki wywala całą zawartość na polanę. Obok pasą się krowy , ale
najwyraźniej im to też nie przeszkadza. Około 9.15 ruszamy w kierunku
Jaskółczego Gniazda. Przed Jałtą zaczyna się korek. Ok. 12.00 docieramy do
małego zameczku zawieszonego na skraju skarpy. Niestety, widziany po raz drugi,
nie robi już takiego wrażenia. Robimy zakupy i jedziemy do Mishoru, gdzie
znajduje się dolna stacja kolejki
linowej na Aj Petri. Zaniepokoił nas
dziki tłum kłębiący się w okolicy kas, to niestety byli wszyscy chętni do
wyjazdu na górę. No, ale skoro już tu przyjechaliśmy, stanęliśmy grzecznie w
kolejce i czekamy. Przy okazji staliśmy się mimowolnymi świadkami , a potem
uczestnikami przepychanek w kolejce, bo po dwóch godzinach stania, kiedy już
podchodziliśmy pod wagonik, chciała się wepchać przed nami 40-osobowa wycieczka.
W tym momencie poziom agresji w nas był bardzo wysoki, zwłaszcza, że mięliśmy
poparcie u innych uczestników kolejki( różnych narodowości). Zwarliśmy szeregi
i z okrzykami bojowymi nie daliśmy się pokonać pani przewodnik, która uparcie
twierdziła, że stała za wszystkich uczestników wycieczki. Kiedy w końcu
wyjechaliśmy na górę- większość była zawiedziona. Było bardzo zimno, wiało,
wszędzie były tłumy ludzi, jak na Krupówkach w Zakopanem. A na dodatek trzeba
było stanąć w kolejce do zjazdu, bo zrobiło się późno lada chwila mogli nam
zamknąć kasy przed nosem. Nocleg na tej zimnicy nie wchodził e rachubę,
zwłaszcza, że cały dobytek został na dole. No, ale zaliczyliśmy wyjazd kolejką,
wrażenia widokowe były całkiem, całkiem. Chwilami wagonik wspinał się prawie pionowo
wzdłuż skał. W dole migotały coraz mniejsze postacie ludzkie, w końcu mgła i
chmury przesłoniły prawie wszystko. Z ulgą przywitaliśmy nasze autka , które
grzecznie czekały na parkingu. Bardzo zmęczeni dniem kolejkowym udaliśmy się na
poszukiwanie noclegu do Łaspi. Niestety, okazało się, że nasze stare miejsce(
sprzed 3 lat) zostało ogrodzone płotem, nie było szansy wjechać do lasu. Przez
jakąś godzinę jeździliśmy wzdłuż plaży w poszukiwanie , niestety wszystko było
zapełnione ludźmi, samochodami, albo wybetonowane. W końcu stanęliśmy na dużym
parkingu, kilkaset metrów od plaży. Po raz pierwszy w podróży udało nam się
rozpalić ognisko i posiedzieć trochę przy nim. Noce są wyjątkowo chłodne,
temperatura spada do 150C. W
Mishorze dołączył do nas Łysy z Magdą, którzy zwiedzali wcześniej zachodnie
wybrzeże Krymu- byli w Eupatorii i Sewastopolu
12.08. środa
W
końcu zrobił się nam dzień plażowy. Pogoda od rana była piękna, więc
zdecydowaliśmy, ze zostaniemy na plaży i po południu pojedziemy w góry do Mangup
Kale i Wielkiego Kanionu. Plaża w Łaspi nic się nie zmieniła, na szczęście nie
straciła nic ze swego uroku. W porównaniu z piaszczystymi plażami, które dotąd
odwiedzaliśmy, tutaj całkowita odmiana, bo wszędzie są ogromne głazy, które
tworzą naprawdę bajkowy krajobraz. Opalamy się, kąpemy, co odważniejsi skaczą z
7- metrowej skały, oglądamy podwodne królestwo meduz i krabów. Jest tak bosko,
że nie chce nam się wyjeżdżać. W końcu musimy żegnać pomału południowe
wybrzeże, z morzem zobaczymy się jeszcze na północy. Po drodze zgubiliśmy się w
Sewastopolu (Łysy się uparł, żeby zatankować gaz) i znowu nie zdążyliśmy
znaleźć noclegu przed zmrokiem. Ale tutaj , w górach już nie ma takiego
problemu ze znalezieniem odludnej polanki. Skręcamy z głównej drogi i rozkładamy
obóz prawie przy samym skalnym mieście Mangup Kale. Obchodzimy dziś urodziny
Krzyśka, więc jest ognisko, śpiewy, tańce- cały repertuar polskiego
biesiadnika. Wszyscy po kolei grają na gitarze, nieważne, że niektórzy
wcześniej nie mięli gitary w ręku. W każdym razie imprezę można zaliczyć do
udanych.
13.08. czwartek
Ciężki
poranek. Po urodzinach kierowcy są bardzo zmęczeni, więc mamy lekki poślizg. W
końcu decydujemy się rozdzielić. Rezer z Agatą już odjeżdżają od nas, bo muszą
wcześniej wracać, a Papugi jadą nad morze. Reszta , z pewnym ociąganiem, uderza
na Mangup Kale. Upał trochę nas męczy, ale kiedy wchodzimy w lasek , robi się
całkiem przyjemnie, zwłaszcza kiedy mijamy lodowaty strumyczek. Początkowo
jesteśmy trochę zawiedzeni tym skalnym
miastem, bo spodziewaliśmy się czegoś podobnego do Czufut Kale, które
zwiedzaliśmy 3 lata temu. Na początku jest tylko kupa kamieni, wykopaliska,
widać pracujących archeologów. Jest to ogromny teren, najciekawsze było na
końcu- wykuty w skale klasztor, do którego schodzi się trzy piętra w dół- jest
wiele małych pomieszczeń, które pełniły różne funkcje- między innymi jako cele
dla mnichów z fantastyczną akustyką, służące do modlitwy. Schodzimy w dół,
zatrzymujemy się w małej knajpce, jemy manty i czeburieki i ruszamy do
Wielkiego Kanionu. Za Sokolinoje znaleźliśmy małą bazę wypoczynku- zaprowadził
nas tam leśnik ( za odpowiednią opłatą), którego spotkaliśmy na drodze. Było
trochę problemów z wjazdem na teren bazy, bo Szwagier ze swoimi gabarytami (auta) nie mieścił się na wąskiej
drodze dojazdowej. Nawet w pewnej chwili zatrzymał się na jakiejś wystającej
gałęzi i niebezpieczne się zakołysał, ale ze wszystkich stron nadciągnęli
pomocnicy i przepchali kampera przez to wąskie gardło. Znaleźliśmy się na
wysokiej skarpie, w samym środku Wielkiego Kanionu. Dołem płynie rzeczka o
temperaturze 80C, w której oczywiście odbywa się wieczorna kąpiel-
to wprawka przed jutrzejszą wyprawą do Wanny Młodości. Rozpalamy ognisko i
znowu jest tak miło, że ciężko będzie się żegnać z tym miejscem.
14.08. piątek
Rano
wyruszamy na trasę do Wanny Młodości. Podziwiamy krajobraz z góry, potem
schodzimy do rzeczki. Jest upał, wciętym bardziej przyjemnie będzie wskoczyć do
lodowatej wody. A temperatura w Wannie jest chyba jeszcze niższa niż w rzece,
ma może 50C. Po skoku dech zapiera w piersiach i każdy rozpaczliwie
chwyta się skał, żeby uwolnić się z tej lodówy. Po odmładzającej kąpieli,
jedziemy do Bachczysaraju. Ci, którzy nie byli w Pałacu Chanów i Czufut Kale,
teraz zwiedzają, reszta robi zakupy i
delektuje się wieczornym spokojem. Teraz kierujemy się już na północ w stronę
Bakalskiej Kosy- tam pożegnamy się z Morzem Czarnym. Wjeżdżamy na główną trasę
i od razu utykamy w korku w okolicy Symferopola. Już po zmroku, dojeżdżamy do
wybrzeża, znajdujemy plażę i … zakopujemy się w piachu. Najpierw Robert
kamperem, potem garbusy. Ale po wcześniejszych doświadczeniach z wyciąganiem samochodów z błota, nie
przejęliśmy się tym bardzo. Pomału rozkładaliśmy obóz, czekając na Krzyśka
(terenówką), żeby nas powyciągał. Trochę nam się to czekanie przeciągnęło, więc
stwierdziliśmy, że zostawiamy to na rano. Plaża jest cała z drobniutkich
muszelek, na stopy działa jak peeling. Na brzegu jest trochę glonów , no i
oczywiście śmieci, ale to ukraińska norma i zdążyliśmy się przyzwyczaić.
15.08. sobota
To
nasz ostatni dzień na Krymie, więc postanowiliśmy trochę poleniuchować,
zwłaszcza, że pogoda się wyklarowała i słońce od samego rana mocno piekło.
Szkoda tylko, ze morze jest bardzo spokojne i nie ma fal, ale za to można
popływać kajakiem. Łysy z Fredem zrobili nawet prototyp żaglówki z kajaka
Łysego. Na plaży jest prawie pusto, w oddali widać kilku plażowiczów. Koło nas
zatrzymała się para gejów, z których mieliśmy niezły ubaw. Jeden z nich miał na
plecach naklejony plasterek antykoncepcyjny i cały czas ćwiczył, prezentując
nam swoje „wdzięki”. Około południa rozpoczęła się akcja wyciągania aut z
piachu. Idzie to dosyć sprawnie, najbardziej zakopany był Fred, nie dało się
nawet otworzyć drzwi. Po godzinie wszyscy już stali na twardym gruncie. Możemy
więc dalej łapać słońce, rozgrywamy ostatnie partie szachów i remika, dopijamy
ostatnią miodowuchę.
16.08. niedziela
Wyjeżdżamy
około 11.00. Ostatni raz kąpiemy się w ciepłym morzu i żegnamy się z nim. Jeszcze
przed nami krótka wycieczka na Bakalską Kosę. Widok jest niesamowity, bo
mierzeja ma ok. 100 m szerokości i po obu stronach oblewa ją morze. Udało nam
się zobaczyć małego delfina, który pomykał
sobie wzdłuż plaży. Potem zaliczamy jeszcze krótki postój w
Krasonopieriekopsku, na zakupy i ok. 15.30 ruszamy w kierunku Polski. Przed
nami jakieś 1500 km. Upał jest bardzo dokuczliwy, ale jedziemy twardo, bez
postoju, nie licząc tankowania. Zatrzymaliśmy się dopiero na nocleg w
Aleksandrowie nad rzeką Południowy Bug niedaleko Wozniesieńska. Już tam
nocowaliśmy, kiedy jechaliśmy w tamtą stronę. Przed nami kolejny dzień jazdy- w
planie 600 km czyli ok. 12 godzin jazdy. Trzeba rano wstać wcześnie, więc
kładziemy się ok. 23.00. Noc jest bardzo ciepła.
Ceny
gazu na Ukrainie- 3,60-3,65
na Krymie- 3.80-4,00 UAH
17.08. poniedziałek
Pobudka
o 6 rano. Przed nami szmat drogi. Jemy szybkie śniadanie, co niektórzy kąpią
się w rzece. Ok. 8.30 ruszamy. Po jakiejś godzinie jazdy musieliśmy zrobić
przymusowy postój, Bo Fred wbił do koła
gigantyczną śrubę- średnica 1
cm. Jak to na Ukrainie , wszystko musi trochę potrwać,
bo trzeba było znaleźć szynomontaż, potem odczekać swoje w kolejce i załatać
dziurę. Zajęło nam to ponad godzinę, w tym czasie Szwagier, który nie zauważył,
ze zatrzymaliśmy się, odbił od nas chyba z 50 km. Ale dzięki temu
znalazł pocztę w miasteczku i mogliśmy w końcu wysłać kartki do Polski.
Samochody są juz mocno zmęczone ( my też), coraz częściej zawodzą przegrzane
rozruszniki i pchanie stało się normą. Okazało się jeszcze, że Ala musi być na
wtorek w pracy i w związku z tym Fredy zdecydowały, że nie będą stawać na
nocleg, tylko buja prosto do
granicy. W ostatniej chwili dołączył do
nich Łysy. Reszta ok. 20.30 zjechała do lasku , na małą polankę i tam
spędziliśmy zieloną noc. Noc była ciepła, siedzieliśmy długo przy samochodach i
wspominaliśmy najlepsze chwile naszej
wyprawy. Dobrze po północy kładziemy się spać, wprawdzie do granicy mamy tylko 180 km, ale sama granica
będzie na pewno bardzo wyczerpująca.
18.08. wtorek
Wyjechaliśmy
kilka minut po 8. Zaliczyliśmy naszym ogórkiem
jeszcze ostatnie małe holowanie. Przy parkowaniu na polance wjechaliśmy
w dołek, z którego nie dało się wyjechać o własnych siłach. Wypróbowaliśmy przy
okazji nową linkę i Skóra wyciągnął nas z lasu. Przed granicą zrobiliśmy
jeszcze ostatnie zakupy, na miejscu w Medyce byliśmy o 12.50 czasu
ukraińskiego. Tak jak spodziewaliśmy się , łatwo nie będzie. Kolejka jest
długa, od razu znajdują się chętni do przeprowadzenia nas na polską stronę bez
kolejki za 200 dolarów. Unosimy się honorem i postanawiamy czekać. Ukraińcy
drobiazgowo sprawdzają nas i szwagrów, od Jarego chcą nawet numery podwozia,
pytają po co nam tyle narzędzi i śrubek, zaglądają do tyłu, do szafek, Skórze
chcą nawet rozbierać dach. Podobno szukają ikon. Na polskiej stronie idzie
trochę szybciej, ale tylko trochę. Prawie 6 godzin na granicy!
Ale
już jesteśmy w Polsce, więc będzie z górki. Szukamy dobrej drogi, żeby nie
utkwić w korkach. Na orlenie w Brzeszczach meldujemy się o północy. Witają nas
wyspani i wykąpani Fred i Ala.
Spisujemy
stan licznika . Według naszych obliczeń trasa, którą pokonaliśmy wynosi 4800 km.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz