3 sierpnia niedziela Ogrodniki, Żegary
Nasza wyprawa, tradycyjne zwana ogórkową, tym razem
pozostaje nią tylko z nazwy, bo bierze w niej udział tylko 1 ogórek- nasz.
Pozostali członkowie ekipy to: Szwagry z dziećmi, którzy jadą kanciokiem
Łysego, Jary i Basia garbusem i Papugi z
dziećmi nissanem patrol.
Wyjeżdżamy o 6.30 rano. Poślizg mamy ogromny, prawie 1-
dniowy. Wszystko przez remont naszego ogórka, który się strasznie przeciągnął i
w rezultacie dzień przed planowanym wyjazdem (czyli piątek) ogórek był pokryty
szpachlą, a całe wyposażenie leżało w garażu. Dzięki pomocy przyjaciół, w
ekspresowym tempie ogór został doprowadzony do stanu używalności.
Malowanie trwało ok. 2 godzin ( dekoral antykorozyjna w
kolorze zielonym i hammerite biały). Resztę czasu zajęło zakładanie szyb, świateł itp. Na
szczęście silnik postanowił oszczędzić nasze nerwy i zapalił od strzału.
Tak więc wczesnym rankiem, po ok. 4 godzinach snu,
wyruszyliśmy. Kierujemy się na Ogrodniki, tam w okolicy zamierzamy przenocować.
Po deszczowej i chłodnej nocy, zrobiła się piękna pogoda i jest gorąco. W
Ogrodnikach zameldowaliśmy się około
20.00. Szukamy miejsca na nocleg nad jeziorem Galaduś w okolicy miejscowości
Żegary. Rozbiliśmy się na małej polance, nad samym jeziorkiem, dookoła są lasy.
Miejsce jest bardzo urokliwe.
Wieczorem siadamy przy ognisku – dzieci zaliczyły pierwszą
atrakcję czyli zbieranie gałęzi w lesie. Przy piwku trochę odpoczywamy, trzeba
się wyspać, bo z rana uderzamy na Wilno.
4 sierpnia
poniedziałek Ogrodniki, Wilno
Nad jeziorkiem jest tak przyjemnie, że nikomu nie chce się
zbierać do odjazdu. Waldek próbuje podłączyć naszą lodówkę do akumulatora,
Robert coś składa, czy wierci. Wyciągnął nawet kajak i Oskar, Hubert i Igor
zdążyli popływać. Słoneczko pięknie świeci, w radiu cały czas mówią o jakimś
froncie atmosferycznym. Mam nadzieję, że nie pójdzie w tym samym kierunku, co
my. Jary poszedł szukać wulkanizatora, bo wczoraj złapał gumę. W końcu koło południa zbieramy się i ruszamy
w kierunku Wilna bardzo malowniczą trasą. Dookoła rozciągają się jeziora, pola,
lasy. Przez moment jechaliśmy przez teren parku narodowego Dzukijos.
Po przyjeździe do Wilna ( ok. 14.00), okazało się, że nie
przesunęliśmy zegarków o godzinę do przodu i znowu jesteśmy w plecy z czasem.
Zostało nam więc około 3 godzin na zwiedzanie miasta. To stanowczo za mało,
żeby zobaczyć chociaż najważniejsze rzeczy, ale zebraliśmy wszystkie mapy i
przewodniki i ustaliliśmy trasę wycieczki. Najpierw Ostra Brama z kapliczką,
gdzie spotkaliśmy całe tłumy Polaków.
Po drodze zaliczyliśmy kościół św. Kazimierza, cerkiew
Wszystkich Świętych, kościół św. Jana. Potem ruszyliśmy w kierunku Baszty
Giedymina i Archikatedry, która pamięta czasy chrztu Litwy (1387r, zrobiliśmy też fotki pod Pałacem Prezydenckim
i Uniwersytetem Wileńskim. Odwiedziliśmy naszego wieszcza Adama , którego
pomnik znajduje się przed muzeum jego imienia. Wyjechaliśmy śliczną windą na Basztę
i naszym oczom ukazała się fantastyczna panorama miasta. Z jednej strony stare
miasto, wieżyczki kościołów, kopuły cerkwi, a z drugiej wieżowce i bloki.
No cóż taki to już urok starych metropolii. Oczywiście w drodze powrotnej
zgubiliśmy się z Waldkiem i krążyliśmy z 40 minut po prospekcie Giedymina, nie
mogąc znaleźć ulicy Pamenkalnio, na której stały zaparkowane samochody. W końcu
udało nam się dotrzeć na parking, w samą porę, bo na niebie pojawiły się czarne chmury i błyskawice. Kiedy ruszyliśmy,
zaczęło się oberwanie chmury, a ulice Wilna zamieniły się w rwące potoki.
Musieliśmy zjechać na chwilę na parking, żeby przeczekać największą ulewę. W
końcu ruszyliśmy na Troki. Deszcz cały czas padał, wycieraczki pracowały na
najwyższych obrotach. U Jarego jedna się zbuntowała i około 20.50 wyskoczyła na
spacer. Postanowiliśmy, że nie będziemy jej szukać. Zwłaszcza, że przed nami
ukazało się trochę jaśniejsze niebo, a deszcz jakby zelżał. Do Troków
dotarliśmy dosyć późno, objechaliśmy jezioro Galve w poszukiwaniu miejsca na
nocleg, w końcu znaleźliśmy kamping, ale dosyć drogi- cztery gwiazdki. Nasza
trójka z ogórkiem miała zapłacić ponad 100 złotych. Stwierdziliśmy, że to za
dużo i pojechaliśmy dalej na poszukiwania. Wjechaliśmy na sympatyczną polankę,
nad samym jeziorem i stwierdziliśmy, ze zostajemy.
Wprawdzie wjazd był trochę ciężki, zwłaszcza dla garbusa,
ale przecież mamy saperki- w kilka minut wyrównaliśmy teren i jeszcze
przygotowaliśmy deseczki do podłożenia przy wyjeździe. Deszcz przestał podać,
chwilę mogliśmy posiedzieć i odpocząć po trudach całego dnia.
5 sierpnia wtorek Troki, Karkle
Obudziło nas słoneczko i silny wiatr. Chłopcy wykąpali się
w jeziorze, zjedliśmy śniadanie i pomału zbieraliśmy się do odjazdu, kiedy
okazało się, że mamy gości. Przyjechali panowie strażnicy z parku narodowego,
którzy poinformowali nas, że rozbiliśmy się na terenie parku narodowego, co
jest zabronione i w związku z tym musimy zapłacić karę. Panowie zaproponowali po
50 litów od samochodu (po ok. 50 zł). Początkowo próbowaliśmy pertraktować, ale
kiedy dowiedzieliśmy się że można za takie wykroczenie zapłacić nawet 300
litów, daliśmy spokój i grzecznie zapłaciliśmy. Nie obeszło się bez sytuacji
humorystycznych, kiedy pan wzywał nas po kolei z dokumentami, zawołał -teraz
Wanatus. Oczywiście Waldek został już do końca wyprawy Wanatusem. W sumie ,
kiedy to policzyliśmy, to na kampingu zapłacilibyśmy więcej niż 50 litów, więc
opłacało nam się rozbić na dziko. Sołtys podobno specjalnie przeorał wjazd na
te polankę, a my wyrównaliśmy teren!
Po tych rannych przygodach, ruszamy na zamek. Z drogi
prezentuje się bajecznie.
Pogoda nam sprzyja, słoneczko świeci, tylko trochę wieje.
Robimy zdjęcia przed wejściem na most- zamek na wyspie z tej perspektywy
wygląda fantastycznie. Kupujemy bilety (12 LTL dorosły, 5 LTL dziecko+ 4 LTL
fotografowanie) i oddajemy się zwiedzaniu.
Szczególne wrażenie robi ogrom pracy renowacyjnej, jaka
została wykonana przy odrestaurowaniu zamku w ostatnich latach. Z kompletnych
ruin udało się odtworzyć wspaniały, bajkowy zamek. Całość robi piorunujące
wrażenie. Po zwiedzaniu czas na degustację miejscowych potraw. Ponieważ Troki
są największym skupiskiem ludności karaimskiej na Litwie, postanowiliśmy
spróbować specjałów tej właśnie kuchni. Wprawdzie nie jest nam ona zupełnie
obca, bo poznaliśmy ją już na Krymie, ale niektóre dania trochę nas zaskoczyły.
Przede wszystkim to nie pojedliśmy do syta, bo dania były jak dla wróbelków i
to głównie owoce zapiekane z maleńkimi kawałkami mięsa. No cóż, w końcu
jesteśmy na wyprawie i dań tubylców trzeba spróbować. Pogoda się zaczęła psuć i około 15.30, znowu w
deszczu ruszyliśmy w kierunku Kłajpedy. Z nadzieją, że wieczorem dotrzemy do
wybrzeża Bałtyku i wykąpiemy się .
Do Kłajpedy dojechaliśmy ok. 21.00. Z mapy wynika, że
miasto jest położone na terenie parku narodowego Mierzei Kurońskiej. Trzeba więc trochę odjechać, i poszukać
jakiejś przytulnej polanki. Niestety, wszystkie drogi w kierunku morza są albo
prywatne, albo parkingi czynne są do 20.00. To taki miejscowy zwyczaj, że
parkingi są czynne od 8.00 do 20.00. Zdecydowaliśmy, ze zatrzymamy się na
sympatycznym kampingu z bicyklem.
Ceny dosyć przystępne: 5 LTL od osoby i 20 za auto, ciepły
prysznic za 5 LTL. Kamping posiada duży plac, otoczony drzewkami. Turystów jest
niewielu. Tutaj już nikt nie mówi po polsku- jak na Wileńszczyźnie. Ale pani w
recepcji i w sklepie mówi po rosyjsku i angielsku, więc bez problemów się
dogadujemy. Zdążyliśmy się rozbić jeszcze przed zmrokiem i ruszamy nad morze
ok. 100m. Przed nami ukazuje się szeroka piaszczysta plaża, ogromne fale i
czerwony zachód słońca- coś pięknego!
Zdecydowaliśmy, ze w razie słonecznej pogody, zostaniemy
tu na dłużej. W nocy nad nami świecą piękne gwiazdy.
6 sierpnia środa Karkle, Saraiki
Rano wstajemy wcześnie, żeby wykapać się pod prysznicem.
Ze słonecznej pogody nici. Nawiązujemy znajomość z miejscowym kotem- to już
chyba tradycja.
Decydujemy więc, że ruszamy dalej na Łotwę, wzdłuż
wybrzeża. Na razie nie chcemy na dłużej rozstawać się z morzem. Oczywiście nie
zdążyliśmy zatankować gazu przed granicą, a na Łotwie okazało się, ze może to
być problem. Znaleźliśmy gaz w centrum Lipaji (ok. 8 km w kierunku na Rygę)- cena
0.45 LVL. Pogoda zrobiła się piękna i postanowiliśmy, że skręcamy nad morze
trochę poplażować. Trzeba tu jeszcze wspomnieć o wymianie pieniędzy. Złotówki
można wymienić tylko na granicy z Litwą, dalej już nie . Jeżeli
już, to tylko w
banku, ale przelicznik niekorzystny. Najlepiej zaopatrzyć się w euro. Jednak
zdecydowanie wygodniej jest płacić kartą i korzystać z bankomatów. Koszty
wychodzą podobne jak przy zamianie na euro i
dopiero potem na walutę narodową, a oszczędność czasu jest bezcenna w
tym wypadku. Szukając miejsca na obozowisko, znaleźliśmy na mapie osadę Saraiki
i na nią się kierujemy. Droga prowadzi wzdłuż wybrzeża, ruch bardzo mały,
dookoła kompletne pustkowie. Skręciliśmy w jakąś polną drogę i znaleźliśmy mały
parking nad samą plażą, w dali widać było spienione fale. Oprócz nas na
parkingu jest kilku tubylców.
Plaża jest szeroka , piasek biały, czyściutko- na parkingu
zlokalizowaliśmy pojemnik na śmieci i latrynę. W zasięgu wzroku nie ma żywej
duszy. Porozmawialiśmy z tubylcami, którzy na plaży łowili ryby. Opowiedzieli
nam, że za czasów ZSRR były tu tereny wojskowe i ta część wybrzeża była dla
zwykłych śmiertelników niedostępna. Rozłożyliśmy obóz i ruszyliśmy na plażę.
Niestety, strasznie wiało, więc musieliśmy skonstruować wiatrochron. Z użyciem
plandeki Krzyśka, naszej pałatki z ogórka, kilku rurek i nóg od grilla powstał
wiatrochron jak się patrzy.
No, może nie wyglądał, ale doskonale spełniał swoje
zadanie- mogliśmy się spokojnie wyłożyć na piasku i poopalać. Woda w morzu była
całkiem ciepła 0k. 200 C,
za to fale fantastyczne. Można trochę poszaleć, jest tylko problem z wyjściem z
wody, bo wietrzysko dmucha i rzuca piaskiem ze wszystkich stron. Przy grillu
postanowiliśmy oczywiście, że w razie słonecznej pogody, zostajemy. Miejsce
jest naprawdę super- kilka kilometrów plaży tylko dla nas. Tubylcy polecili nam
obejrzeć klifowe wybrzeże, które zaczyna się kilkanaście kilometrów dalej w
miejscowości Jurkalne. Od wczoraj obserwujemy ciekawe zjawisko- zmrok zapada
około północy, wcześniej niby zmierzch,
ciągle nam się wydaje, że jest 21.00. Zaliczyliśmy jeszcze krótki spacer po
nocnej pustej plaży i położyliśmy się spać.
7 sierpnia czwartek Saraiki, Jurkalne, Engure
Noc była wyjątkowo chłodna, zmarzliśmy wszyscy, ranek też
nie należał do najcieplejszych.. Z zapowiadanej lampy nici, więc postanowiliśmy
jechać dalej. Dzieci nie są oczywiście zachwycone, bo te puste wydmy bardzo im
się podobały. Po śniadaniu i opanowaniu kilku drobnych usterek ( zbiornik z
wodą u Szwagra, wyładowany przez lodówkę akumulator), jeszcze przed 12.00
ruszamy dalej na północ. Temperatura powietrza ok. 220C. Słońce od
czasu do czasu wychodzi zza chmur. Jakość drogi w porównaniu z Litwą zdecydowanie
się pogorszyła. Ale ta, którą jedziemy jest kompletnie pusta, zero ruchu, co
pół godziny przejeżdża jeden samochód i to wszystko. Zgodnie ze wskazówkami
naszych łotewskich przyjaciół rybaków, zatrzymaliśmy się w Jurkalne, aby
podziwiać klifowe wybrzeże.
Właściwie to nie było żadnej rewelacji, bo coś podobnego
jest u nas w Trzęsaczu (ale tam dodatkową atrakcją są ruiny kościoła).Plaża
jest szeroka, piasek bielutki i oczywiście pusto. Wstęp na punkt widokowy – 2
LVL.
Kolejnym punktem na trasie naszej wędrówki jest Kuldiga.
Aby tam dotrzeć, musimy zjechać wgłąb lądu kilkadziesiąt kilometrów. W drodze
zaczął padać deszcz. Kuldiga to naprawdę warte obejrzenia, sympatyczne
miasteczko. Już z daleka zobaczyliśmy długi na 165m most z czerwonej cegły-
jeden z najdłuższych w Europie.
Pod nim rozciąga
się na długości 150m malowniczy wodospad Ventas rumba na rzece Venta.
Zeszliśmy na dół, nad rzekę na obowiązkowy spacer po
stopniach wodospadu. Ciągle dziwi nas, że wszędzie jest tak pusto, turystów
kilku, nie ma żadnych tłumów, a miejsce jest naprawdę atrakcyjne. Przez rzekę
poprzerzucane są bardzo malownicze mostki, z którymi związany jest pewien
zwyczaj dotyczący nowożeńców. Otóż przyjeżdżają oni nad rzekę jeszcze jako
narzeczeni i na mostku zawieszają swoją kłódkę.
Kłódki są zwykłe metalowe, ale niektóre mają pięknie
wygrawerowane imiona narzeczonych i datę ślubu. Zaraz po ślubie , młodzi
przyjeżdżają na mostek i wrzucają do rzeki kluczyk od kłódki. Akurat byliśmy
świadkami takiej ceremonii. Nad brzegiem rzeki rozciągają się małe polanki, na
jednej z nich dzieci wypatrzyły małpi gaj i miały przez chwilę zajęcie. Trzeba
zbierać się do odjazdu , ale jeszcze kawa na wzmocnienie. W małej kawiarence
nawiązaliśmy nić porozumienia z chórem starszych pań, które śpiewały po
łotewsku, chyba pieśni biesiadne. Nie daliśmy się długo prosić, kiedy chciały
„polish song” i zaintonowaliśmy Szła dzieweczka- wszystkie 3 zwrotki. Panie
były zachwycone, próbowały z nami śpiewać- atmosfera zrobiła się bardzo
sympatyczna, ale niestety musieliśmy jechać dalej- na Kolkę. Deszcz zaczyna nam
się powoli dawać we znaki, bo kurtki mamy przemoczone. Zatankowaliśmy gaz ok. 60 km za Kuldigą- cena gazu
0,44 LVL.
Cały czas pada deszcz i zrobiło się zimno. Pogoda jest
wrześniowo- listopadowa. Waldek włączył ogrzewanie w ogórku i możemy trochę
podsuszyć kurtki. Skręciliśmy w kierunku Kolki i … skończył się asfalt. Kolejny
test dla zawieszenia w garbusie Jarego. Przez kilka kilometrów jechaliśmy drogą
szutrową, potem leśną. Po drodze minęliśmy liwskie wioski z tradycyjnymi
zabudowaniami. Jest to żywy skansen- atrakcja turystyczna. Mieszkają tu
Liwowie, rdzenni mieszkańcy Łotwy i Estonii- jest to jeden z najmniejszych
narodów świata. Liczy sobie podobno 177 członków, kilku z nich posługuje się
językiem liwskim- protoplastą języków litewskiego i łotewskiego. Na Półwyspie
Kolka organizowane są corocznie festiwale kultury liwskiej. Dojechaliśmy do
samego cypelka półwyspu, widok jest niesamowity, bo cypel z dwóch stron oblewa
morze, a fale idą w dwóch różnych kierunkach- wiatr wieje z przeciwnych stron.
Powoduje to nawiewanie piasku i powstawanie mielizny. W
przeszłości miały tu miejsce ataki piratów na statki, które osiadały na
mieliźnie. Potem w odległości 6
km od lądu wybudowano latarnię morską, która ostrzega
przed mielizną i zabezpiecza przepływające tu statki. Latarnia jest widoczna z
brzegu- majaczy daleko we mgle. Sceneria jest bardzo romantyczna, ale padający
coraz mocniej deszcz przegania nas do samochodów.
Jedziemy dalej wzdłuż brzegu w kierunku Rygi. Musimy
wyjechać poza teren parku narodowego, żeby znaleźć miejsce na nocleg. Ciężko
coś znaleźć, bo wszędzie przy drodze stoją znaki: zakaz biwakowania. W końcu
znaleźliśmy kamping Abragciens, ceny przystępne- za ogórka i 3 osoby płacimy 10
LVL. Warunki są europejskie- prysznice, toalety, plaża. Szkoda, że wzdłuż morza
ciągną się kolonie glonów.
Pogoda jest znośna, ale do lampy jeszcze jej daleko. Z
przyjemnością siadamy przy grillu i suszymy przemoczone rzeczy.
8 sierpnia piątek Engure
Budzi nas słoneczko przebijające się nieśmiało przez
chmury. W nocy było całkiem ciepło. Korzystamy z udogodnień kampingu- ciepły
prysznic, mycie garów w ciepłej wodzie, mycie głowy ( nawet skorzystałam z
suszarki).Postanowiliśmy zostać na plaży i trochę się pobyczyć.
Jesteśmy w Zatoce Ryskiej i dookoła na plaży leżą glony. Bitwa
na glony stanowiła dodatkowa atrakcję nie tylko dla dzieci. Piasek już nie jest
taki bielutki, ale ogólnie jest czysto i przyjemnie. Jednak warunki do pływania
i plażowania były zdecydowanie lepsze na wschodnim wybrzeżu od Kłajpedy po Kolkę. Tutaj też jest fajnie,
ale już nie tak dziko i dziewiczo jak w Saraiki. Miejscowość nazywa się Engure.
Plaża jest w miarę szeroka, piaszczysta, z wody wystają pojedyncze głazy. Jest
bardzo płytko, trzeba odejść 250m od brzegu ( co kawałek strefa kamieni na
zmianę ze strefą mielizny, ale ogólnie można się obejść bez obuwia ochronnego),
aby zamoczyć się do pasa. Słońce spieka całkiem mocno. Spróbowaliśmy lokalnych
specjałów w restauracji na kampingu.
Tym razem zamówiliśmy pyszną zupę rybną z tuńczykiem i
jakieś mięsko polane serem z pieczonymi
ziemniakami- nie powiem, podjedliśmy sobie. Wieczorem wybraliśmy się na mały
spacerek do pobliskiej miejscowości uzupełnić zapasy. Droga jest bardzo
przyjemna, ok. 3 km
lasem.
W lesie czyściutko, co kawałek ławeczka, kosze na śmieci.
Widać, że ktoś dba tu o porządek. Wracamy plażą, po drodze karmimy pływające tu
łabędzie. Około 22.00 zapada lekki zmierzch. Wreszcie rozpoczął się turniej
szachowy partią pomiędzy Oskarem i Jarym. Oskar rozstrzygnął ją na swoją
korzyść, natomiast mecz Jary- Hubert chwilowo został przerwany, bo trzeba było
iść spać.
9 sierpnia sobota Ryga, Sigulda
Obudził nas siąpiący deszcz. Okazało się, że w nocy mocno
padało i pranie które zrobiłam wieczorem razem z ręcznikami, mówiąc delikatnie
nie wyschło. Nie mogliśmy nawet spokojnie zjeść śniadania, bo co chwilę lało
mocniej. Staraliśmy zebrać jak najszybciej, bo w planie mieliśmy zwiedzanie
Rygi- z nadzieją, że tam nie pada. Coś zaczęło się dziać z lodówką, bo w nocy
na gazie przestała mrozić, może ona też nie lubi deszczu.
Robert nastawił GPS na ulicę Grecinieku, gdzie według mapy
znajduje się parking. Stamtąd rozpoczniemy zwiedzanie. Po drodze zatankowaliśmy
gaz w Jurmali- cena 0,45 LVL.
Ryga przywitała nas rzęsistym deszczem, który na szczęście
bardzo szybko zaniknął. Około południa zameldowaliśmy się na parkingu- okazało
się, że na przeciwko jest siedziba bractwa- słynny Dom Czarnogłowych. Słońce
zaczęło wyglądać zza chmur i już nie opuściło nas aż do wieczora. Pierwszym
punktem naszej wycieczki po Rydze był kościół św. Piotra, najstarsza świątynia
w mieście. Ze 120- metrowej wieży, na która częściowo wyszliśmy , a częściowo
wyjechaliśmy windą (2LVL), podziwiamy fantastyczną panoramę miasta.
Machamy kurkowi na wieży, słuchamy melodii ludowej ”Riga
dimd”, którą co trzy godziny odgrywa zegar na wieży. Później oglądamy wnętrze
świątyni obecnie luterańskiej, dawniej katolickiej. Dalej zmierzamy w kierunku
kościoła św. Jana. Po długich oględzinach murów, znaleźliśmy wreszcie maski
mnichów zamurowanych w kościele w celu zapewnienia mu długowieczności. Legenda
mówi, że po śmierci mnichów, maski prawiły kazania wiernym.
Z wielkim podziwem oglądamy kamienice Wielkiej i Małej
Gildii, Dom z Wieżyczką, Koci Dom i kierujemy się na Plac Katedralny.
Zwiedziliśmy katedrę Najświętszej Marii Panny z posągiem biskupa Alberta,
założyciela Rygi.
Odszukaliśmy jeszcze trzy kolorowe kamieniczki zwane: Trzej Bracia na ulicy Maza Pils i
skierowaliśmy się w stronę zamku. Zamek
ryski bardzo ucierpiał, zwłaszcza od Krzyżaków, potem od władz radzieckich.
Obecnie jest siedzibą prezydenta Łotwy. W części zamku otwarto muzeum historii
Łotwy- zaliczyliśmy 3 piętra pamiątek historycznych ( za 1 LVL!) od czasów
zamierzchłych aż po współczesność. Po drodze nie mogliśmy się oprzeć i
zrobiliśmy sobie fotki pod drzwiami z napisem Kancelaria Prezydenta. Trzeba przyznać, że Ryga nas oczarowała.
Jeszcze tylko obowiązkowy skok na pamiątki, szybki obiadopodwieczorek, bo
trzeba ruszać dalej do parku narodowego Gauja.
W Siguldzie meldujemy się ok. 20.00.
Wypogodziło się, okolica jest bardzo piękna, pojawiły się
nawet całkiem spore wzniesienia, które po płaskiej dotąd drodze, są całkiem
miłym urozmaiceniem podróży. W oddali widać nawet wyciąg narciarski i tor
bobslejowy. Szybko znaleźliśmy kamping- ceny już nie są takie przyjemne ( za
ogórka i nas troje płacimy 15 LVL ), ale jesteśmy na terenie parku narodowego i
nie będziemy ryzykować biwakowania na dziko. Kamping nazywa się Siguldas
Pludmale, położony jest bardzo malowniczo, nad samym brzegiem rzeki Gauja.
Warunki są znośne- jest prysznic i WC. Jaremu padł rozrusznik, działa jak mu
się podoba. Musimy więc czasem garbuska popchać. Wieczorkiem odpoczywamy przy
grillu. Turniej szachowy pomału się rozkręca. Chłopcy próbują walczyć z
rozrusznikiem, ale na razie bez skutku.
10 sierpnia
niedziela Sigulda, Turaida, Cesis
Zaczynamy zwiedzanie od ruin zamku w Siguldzie, niewiele
się zachowało ze wspaniałej niegdyś średniowiecznej budowli. Robimy mały
spacerek po ruinach. Obok powstał już współcześnie stylowy amfiteatr.
Zdecydowanie więcej
można podziwiać w Turaidzie (3 LVL). Wieża zachowała się całkiem dobrze, zamek
jest częściowo odrestaurowany. Meandrująca u stóp zamku rzeka Gauja tworzy
niepowtarzalny, bardzo romantyczny nastrój, a widok można podziwiać z wieży.
Najciekawsze jednak są ruiny zamku krzyżackiego w Cesis (2
LVL).
Przy wejściu dostaliśmy do ręki (po 1 na parę) lampionik
ze świecą. Wkrótce okazało się, że bardzo się przydał, bo w niektórych
korytarzach, zwłaszcza na schodach panował całkowity mrok. Ten rycersko-
tajemniczy klimat udzielił się nam do tego stopnia, że po wyjściu z zamku chłopcy
poszli postrzelać z łuku (1 LVL za 5 strzałów+ instrukcje trenera), co okazało
się nie było takie proste.
Jeszcze krótki spacer po rynku, zdjęcia kościoła św.
Piotra z imponującą wieżą i mnichem na dziedzińcu, szybki obiad i … przed nami
prawie 300 km
do Tallina. Jest już prawie 17.30 , więc czeka nas kilka godzin jazdy.
Granicę z Estonią mijamy ok. 19.00. Estonia wita nas
pięknym słoneczkiem. Rozbawiły nas znaki przy drodze, które ostrzegały przed
łosiami przelatującymi przez jezdnię.
Oczywiście zero kantoru, nie ma gdzie wymienić euro (o
wymianie złotówek na korony nie ma co marzyć). Zmierzamy w stronę Parnu, gdzie
mamy namiar na hotel, w którym być może będzie jeszcze czynny kantor. W końcu
po przeliczeniu kursu euro do korony estońskiej , decydujemy się wybrać kasę z
bankomatu i była to chyba najlepsza decyzja. Na te wszystkie operacje
straciliśmy około 2 godzin, więc do Tallina na pewno dzisiaj nie dojedziemy.
Wreszcie znajdujemy stację z gazem i tu zaczynają się schody:
1. fatal error- końcówka nie pasuje
2. fatal error- chyba tu jest samoobsługa
Chłopcy z minami znawców tematu poprosili ( zamigali) o inną
końcówkę- okazało się, że też nie pasuje. Przynieśli jeszcze 3 inne… też nie
pasują. Waldek zaczął coś kręcić przy zaworze, aż gaz zaczął się ulatniać z
wielkim sykiem. Na to wszystko weszła blondyna z obsługi stacji, cos tam
przekręciła i okazało się, że ta pierwsza końcówka była dobra, tylko Waldek nie
odbezpieczył zawleczki od pistoletu. Obsługa musiała mieć niezły ubaw jak
próbowaliśmy dopasować te wszystkie końcówki.
Cena gazu e-kom 102- 10,95 EEK. Stacja nazywa się Olerxi
Tankland. Jedziemy więc dalej Via Baltica w poszukiwaniu miejsca na nocleg.
Wreszcie jest jakiś zjazd do lasu. Dookoła panuje już zupełna ciemność. Krzysiek pojechał zbadać
teren i znalazł małą polankę wśród drzew, tak jakby na nas czekała. Prawie po
omacku rozbijamy namioty, jest trochę kamieni, ale da się przeżyć.
Posiedzieliśmy jeszcze trochę przy grillu i piwku polsko- litewsko- łotewsko-
estońskim i grubo po północy położyliśmy się spać. Noc była zimna.
11 sierpnia
poniedziałek Tallin, Vosu
Budzi nas padający deszcz. Wstajemy i oglądamy okolicę.
Stoimy na polance, wkoło drzewka, za rogiem wielkie śmietnisko. Nikt się nami
nie zainteresował. Spieszymy się ze śniadaniem, bo leje coraz mocniej.
Tradycyjnie ruszamy w deszczu, który nie opuszcza nas aż do samego Tallina.
Kiedy zaparkowaliśmy w stolicy, przestało padać, ale na wszelki wypadek
zabraliśmy ze sobą kurtki i bluzy. Zwiedzanie
rozpoczynamy od wyjścia na wieżę ratuszową (30 EEK dorosły, 15 EEK dziecko).
Spogląda z niej dumnie vana Toomas czyli stary Tomasz- średniowieczny orędownik miasta, dzierżący w
dłoni flagę narodową. Potem ruszyliśmy w stronę baszty Gruba Małgorzata, po
drodze podziwiamy prawosławny sobór Aleksandra Newskiego, wieżę Długi Herman i
zamek Toompea, który jest siedzibą estońskiego parlamentu. To taka tradycja, że
wszystkie stare budynki w Tallinie mają swoje imiona. Podziwiamy wreszcie
korowód wież, stare kamieniczki i rzucamy się na pamiątki. Zrobiło się gorąco, więc ściągamy z siebie po
kolei wszystkie kurtki i bluzy. W ostatniej chwili ruszamy z parkingu, bo pani
parkingowa już sprawdzała karteczki. Parking kosztował 50 EEK- zapłaciliśmy za
2 godziny, a staliśmy 4. Zobaczymy, czy nie przyjdą mandaty do Polski.
Jedziemy w stronę półwyspów Północnej Estonii do parku
narodowego Lahemaa. Dotarliśmy do miejscowości Loksa, podczas zakupów w
markecie dowiedzieliśmy się, że w
pobliżu nie ma kampingu, więc zdecydowaliśmy się jechać do Altji. Po drodze
natknęliśmy się na znak kampingu. Okazało się, że to Estoński Klub
Karavaningowy prowadzony przez Fina.
Miejscowość nazywa się Vosu i jest położona nad Zatoczką Kasmu.
Miejsce całkiem fajne, warunki idealne- WC, prysznice,
sauna, a do tego niedrogo- my płacimy za 3 osoby i ogórka 190 EEK. Morze
oddalone jest jakieś 100m, ale brzeg bardzo dziwny. Jesteśmy w Zatoce Fińskiej,
woda jest płytka, wzdłuż brzegu ciągną się szuwary i kolonie glonów, jak nad
naszymi jeziorami. Przez te zarośla strasznie tną komary.
12 sierpnia wtorek Vergi, Altja, Mustoja
Obudziło nas tym razem piękne słoneczko, więc
postanowiliśmy poszukać miejsca do plażowania. Jedziemy wzdłuż wybrzeża w
poszukiwaniu fok. Zatrzymaliśmy się w porcie rybackim Vergi nad Zatoką Kunda. Brzeg morza zarośnięty jest
szuwarami, ale pojawiły się porozrzucane głazy narzutowe, na których mają
wylegiwać się foki. Woda jest lodowata, ma chyba 100C, ale jest
czysta i przezroczysta. Tylko fok jakoś nie widać. Oskar próbował naśladować
fokę, ale nie daliśmy się nabrać.
Szukamy fajnego miejsca do plażowania, bo zrobiła się
piękna pogoda, a nie jest to takie proste, bo wszędzie jest to sitowie.
Zatrzymujemy się w Altji i robimy sobie małą wycieczkę po wiosce rybackiej.
Jest tu jak w bajce. Śliczne małe domki z drewna, kryte strzechą, na jednym z
nich zauważyliśmy kołatkę w kształcie
dzięcioła.
Ogródki pełne wielkich głazów, wokół których zgrabnie wkomponowano
kwiaty. Chłopcy tymczasem znaleźli miejsce na parking, w środku lasu, 50m od
plaży z czystym piaseczkiem, bez szuwarów i glonów. Obawiamy się tylko o to,
czy wolno nam tu parkować, bo według mapy nadal jesteśmy na terenie parku
narodowego. Miejsce jest rewelacyjne, ludzi nie ma w ogóle. Plaża jest pusta.
Na plażę wchodzi się przez drewniany, ruchomy mostek, wokoło rozciągają się
pagórki wydm.
Obserwujemy tu tez ciekawe zjawisko- piasek w niektórych
miejscach przybiera różną barwę, od bursztynowej po prawie rudą.
Szczególnie fajnie wygląda to na dnie małych,
głębokich oczek miedzy wydmami.
Miejscowość nazywa się Mustoja. Decydujemy się zostać i w ramach zapłaty za
nocleg, pozbierać śmieci wokół parkingu i w lesie.
Zdobywamy kolejne głazy, gęsto rozrzucone na brzegu,
Robert wyciąga kajak i po kolei pływamy od głazu do głazu.
Chłopcy jadą po zakupy. Podczas ich nieobecności,
przyjeżdża kilku tubylców, ale nikt nie zwraca na nas uwagi. Kąpią się w morzu
i jadą do domu. Dzisiaj są urodziny Krzycha, więc planujemy posiedzieć dłużej.
Niestety, po raz kolejny nasze plany krzyżuje pogoda, bo zaczyna się straszna
burza, tym bardziej straszna, że jesteśmy przecież w środku lasu. Zaczęło też
mocno padać. Nasze plandeki i pałatki na niewiele się zdały. Było nas za dużo,
żebyśmy wszyscy weszli do ogórka ( takie doświadczenia mamy już przecież z
Rumunii). Wytrzymaliśmy 2 godziny, po czym kompletnie mokrzy poszliśmy spać. Komary
cięły tylko trochę mniej niż poprzedniej nocy, ale zasypianie przy dudniącym o
dach ogórka deszczu było całkiem przyjemne. Trochę gorzej mają ci, którzy śpią
w namiotach. Okazało się jednak, że podłoże było wyjątkowo wsiąkliwe i kiedy
wstaliśmy rano, po nocnej ulewie nie było śladu.
13 sierpnia środa Mustoja, Narva, Kuremae, Kauksi
Rano szybko uwijamy się ze śniadaniem, zbieramy śmieci w
okolicy plaży, mostka i lasu- 5 worów- to nasza zapłata za nocleg w tak
urokliwym miejscu. Śmieci wyrzucamy do kontenerów na stacji benzynowej. Ale
jesteśmy z siebie dumni! Jesteśmy wzorowymi turystami.
Ruszamy wzdłuż wybrzeża obejrzeć twierdzę w Narvie.
Strasznie denerwujące jest to, że Estończycy nie mają zwyczaju umieszczać
angielskich tłumaczeń na znakach informacyjnych. Zdarzają się tacy, którzy
mówią tylko po estońsku, wtedy pozostaje język migowy. Zaczęły się problemy z
gazem, bo nie ma na stacjach. Już tylko Jary jedzie na gazie, reszta tankuje
benzynę. Cena benzyny- 10,95 EEK. My tankujemy pełny bak na wszelki wypadek.
Twierdza w Narvie jest bardzo fajna (115 EEK za 2 osoby),
ciekawe wystawy wewnątrz, ale ogólnie miasteczko mało interesujące.
Oprócz twierdzy właściwie nie ma nic ciekawego. Z murów obronnych
można obejrzeć również rosyjską twierdzę po drugiej stronie rzeki Narvy,
zbudowaną przez cara Iwana Groźnego. Jesteśmy przy samej granicy z Rosją. Od
Sankt- Petersburga dzieli nas ok. 300 km. W mieście jest bardzo dużo Rosjan,
można się bez problemu dogadać po rosyjsku. Zaliczamy sklep z pamiątkami i
pomału żegnamy się z wybrzeżem estońskim, bo ruszmy już na południe, w stronę
jeziora Pejpus. Po drodze jeszcze zatrzymaliśmy się w maleńkiej miejscowości
Kuremae, gdzie znajduje się prawosławny klasztor żeński Puhtitsa założony w
1892 roku. Budynki klasztoru już z daleka wyglądają tak, jakby się wjeżdżało do
bajki.
Ściany klasztoru pomalowane są bardzo kolorowymi farbami,
a kopuły są zielone. Całość tworzy niesamowite wrażenie. Udało nam się trafić
na wieczorne nabożeństwo z chóralnym żeńskim śpiewem. Oficjalnie na terenie
klasztoru nie wolno robić zdjęć, ale nie mogliśmy się powstrzymać, zresztą
tego, co widzieliśmy nie da się opowiedzieć.
Tymczasem zrobiło się już całkiem późno, a w planie
mieliśmy jeszcze zakupy. Przejechaliśmy chyba z 15 km w poszukiwaniu sklepu,
wreszcie rzutem na taśmę trafiliśmy przed samym zamknięciem do jakiegoś
wiejskiego marketu. Teraz tylko trzeba znaleźć miejsce na nocleg .
Dookoła jest tak nierealnie pusto, żadnych ludzi, nie
mówiąc o turystach, tylko przyroda. W końcu udało nam się znaleźć kamping, w
miejscowości Kauksi (kamping nazywa się Telklager), w środku lasu, 100m od
jeziora. Jest tu zaledwie kilka samochodów, więc nie od razu go zauważyliśmy.
Warunki są fantastyczne, mamy dla siebie wielki plac i wiatę ze stoliczkiem,
dostęp do prądu. Bardzo nas rozśmieszyły kibelki, bo nie miały w ogóle drzwi
tylko zasłonkę z koralików, a w środku trzy kabiny, też bez drzwi. Za kamping płacimy w trójkę z ogórkiem 90 EEK
+ 30 EEK za prysznic. Wiata okazała się niepotrzebna, bo się wypogodziło,
mogliśmy przesuszyć przemoczone rzeczy i posiedzieć przy grillu. Wieczorem zaliczyliśmy jeszcze spacer nad
jezioro. Okazało się, że jest bardziej podobne do morza niż Bałtyk w północnej
Estonii.
Woda ciągnie się po horyzont, jezioro ma 150 km długości i 80 km szerokości. Jest tu
czysta piaszczysta plaża i ogromne fale. Piesek ma kolor prawie rudy i powoduje
złudzenie rudej wody, wygląda jakbyśmy kąpali
się w coca-coli.
14 sierpnia czwartek Kauksi
Budzi nas piękne słoneczko. Po szybkim prysznicu, idziemy
więc na plażę. Papugi dzisiaj wracają,
strasznie im się nie chce. My postanowiliśmy zostać dłużej. Plaża jest
czyściutka, piaszczysta, a przede wszystkim pusta! Ludzie! Zamiast leżeć człowiek
na człowieku na plaży w Chorwacji, bijcie na Estonię! Jedziemy z Robertem na
rowerach 3 km
do sklepu. Teraz możemy już na całego plażować, chłopcy zaczęli nawet grać w
szachy.
Turnieju już chyba nie zdążymy rozegrać, ale każdy chce
zaliczyć chociaż jedną partię. Mamy wreszcie więcej czasu na przygotowanie
obiadu i rozsmakowanie się w Riga Black Balsam. Jutro zaczynamy odwrót do
Polski. Przed nami Tartu i krzywa wieża.
15 sierpnia piątek Tartu
Słoneczko wygląda zza chmur, żal wyjeżdżać. W Tartu wylądowaliśmy
około południa. Idziemy na plac ratuszowy, robimy zdjęcia pod słynną fontanną.
Przedstawia ona przytulającą się parę.
Szukamy tartuskiej krzywej wieży. Okazuje się, że jest to
jedna z kamienic, której fundamenty zapadły się w grząskim podłożu i
spowodowało to lekkie przechylenie.
Obecnie trwają prace mające na celu uratowanie budynku. Od
placu ratuszowego ciągnie się bardzo malowniczy deptak, dajemy więc się skusić
na spacer. Co kawałek napotykamy kamienne rzeźby. Szukamy sklepu, żeby wydać resztę
koron, które nam zostały. Dzisiaj opuszczamy Estonię. Można pokusić się o małe
podsumowanie dotyczące cen kampingów. Z trzech krajów nadbałtyckich kampingi w
Estonii są najtańsze- standardem nie ustępują tym łotewskim ( najdroższym). W
ogóle to trzeba się nieźle naliczyć, żeby płynnie przechodzić z litów na łaty i
potem na korony estońskie. Wszystkim przeciwnikom euro polecam podróż po tych
trzech krajach, bez wcześniejszej wymiany pieniędzy. Na pewno po powrocie staną
się zwolennikami wspólnej waluty europejskiej.
Jakieś 50
km za Rygą zdarzyła się pierwsza awaria ( właściwie
druga, bo Jary przecież jechał bez rozrusznika). W naszym ogórku zerwał się
pasek klinowy.
W częściach zapasowych były dwa, ale do garbusa i do ogóra
żaden nie pasował. Sytuacja przez moment była napięta. Jechaliśmy bez ładowania
( z częściowym chłodzeniem silnika) chyba ze 20 km. Minęliśmy po drodze 3
stacje benzynowe i takich pasków nie było. W końcu Robert z Waldkiem pojechali
w stronę Rygi na poszukiwania. Nie było ich ze 40 minut, w końcu zadzwonili, ze
mają pasek, ale się zgubili i nie mogą do nas trafić. My staliśmy na stacji na
trasie Tallin- Ryga, żadnej nazwy ulicy , ani innych namiarów. W końcu
dojechali. Wymiana paska trwała ok.15 minut i o 21.30 ruszyliśmy dalej. Już właściwie
zapadł zmrok, więc będzie problem, żeby znaleźć miejsce na nocleg. Dość długo
kluczyliśmy w poszukiwaniu kampingu, aż okazało się, że już wjechaliśmy na
Litwę. Wtedy skręciliśmy w pierwszy napotkany parking, bo było już naprawdę
późno.
Szybko rozłożyliśmy majdan, cały dzień niewiele jedliśmy,
więc trzeba było to nadrobić. W nocy obudziła nas potężna burza z błyskami i
hukiem. Ogórek po raz kolejny jako schronienie nas nie zawiódł.
16 sierpnia sobota Bauska, Kryziu kalnas, Ogrodniki
Po nocnej burzy zrobiła się pogoda. Zapadła decyzja, że
wracamy do Bauska zobaczyć ruiny zamku (0,50 LVL) i wydać resztę łatów. Ruiny
zamku są bardzo malownicze (w trakcie renowacji), ale w porównaniu z zamkami
Liwonii (Turaida, Cesis) wypadają blado.
Jeszcze ostatnie zakupy w markecie i ruszamy na Górę
Krzyży. Dojechaliśmy do Kryziu kalnas ok. 15.00. Krzyże tam zgromadzone robią
na nas wrażenie.
Chwilę spacerujemy alejkami między krzyżami, których są tu
tysiące, robimy zdjęcia, wreszcie stawiamy krzyż z napisem GARBERDYNI BRZESZCZE
i podpisami wszystkich członków wyprawy. Dalej trasa naszej wędrówki wiedzie
przez Kowno do miejsca, z którego wyruszyliśmy, czyli Ogrodników. Jeszcze na
Górze Krzyży spotkaliśmy Holendrów, którzy podróżowali garbusem przez całą
Skandynawię, kraje nadbałtyckie i Polskę.
Przelotem minęliśmy Kowno- szkoda, że nie starczyło nam
czasu na bliższe poznanie się z tym miastem. Nawiązaliśmy kontakt z Rysiami,
którzy właśnie wyruszyli naszym śladem. Umówiliśmy się na nocleg w Żegarach.
Nad jeziorem Galaduś zameldowaliśmy się ok. 21.00.
Okazało się, że Rysiu ma awarię- urwała mu się linka od
gazu. Sytuacja bardzo szybko została opanowana i po godzinie dojechali do nas.
My mięliśmy okazję powspominać na świeżo kończąca się właśnie wyprawę, a przy
tej okazji udzielić im kilku cennych rad i wymienić się doświadczeniami.
Porównaliśmy też na gorąco smaki wódki estońskiej i polskiej. Trzeba jednak iść
spać, bo my rano musimy ruszać w kierunku domu, a Rysie na Wilno. Trochę im
zazdrościmy, bo chętnie pojechalibyśmy jeszcze raz, tylu rzeczy nie zdążyliśmy
zobaczyć...
17 sierpnia
niedziela Żegary
To juz ostatni dzień naszej wyprawy, wieczorem będziemy w
domu. Żegnamy się z Rysiami, udzielamy im ostatnich wskazówek, co do kampingów
i innych miejsc noclegowych. Jest piękna pogoda, chociaż w radiu zapowiadają
opady i nawałnice. Na odjezdnym Huberta osa użądliła w ucho, wykonywał
przeróżne akrobacje, żeby sobie to ucho chociaż schłodzić w jeziorze.
Ruszamy w kierunku
Warszawy, ale korki zmuszają nas do objazdu stolicy. Częściowo się udaje, bo
uniknęliśmy stania w korkach, ale nadłożyliśmy trochę kilometrów po nie
najlepszych drogach. Możemy na własne oczy zobaczyć skutki nawałnicy, która
przeszła przez Polskę poprzedniej nocy. Jedziemy przez Ryki, Radom, Puławy i
dopiero na Kraków. Droga strasznie się dłuży, już nie robimy żadnych postojów (
oprócz obiadu), żeby dotrzeć do domu o przyzwoitej porze i zdążyć się wyspać. W
końcu docieramy, o 1.45 jesteśmy na orlenie w Brzeszczach. Robimy fotkę
zakończeniową i rozjeżdżamy się.
To była bardzo udana wyprawa. Samochody szły świetnie, nie
licząc drobnych awarii, nikt poważnie nie zachorował, nie było żadnych
przykrych wydarzeń. Szczególnie mile będziemy wspominać Estonię- puste plaże,
lasy, czystą wodę w morzu, kwintesencja natury, egzotyczny dla nas język i
bardzo pozytywne nastawienie do turystów. Przejechaliśmy 4202 km.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz